niedziela, 9 lutego 2020

Wszystko co chcielibyście wiedzieć o procesach o czary, ale baliście się zapytać cz. I.



Na temat procesów o czary napisano już wiele, także i my poruszaliśmy ten temat na naszym portalu, skupiając się jednak na omawianiu poszczególnych praktyk magicznych. Jednakże nasza kolejna trzyczęściowa seria skupiać się będzie na omówieniu zagadnienia samych procesów, na wybranych przykładach zaczerpniętych z historii naszego regionu. Postaramy się wybrać głównie te mniej znane aspekty, aby móc je czytelnikom przybliżyć oraz wyjaśnić, chociażby tylko dziś pojawi się temat procesów w których bohaterami nie były kobiety, lecz mężczyźni... a nawet zwierzęta.


Wszystko co chcielibyście wiedzieć o procesach o czary, ale baliście się zapytać.




Wątkowi praktyk magicznych poświęciliśmy już nieco miejsca na naszym portalu, jednak skupialiśmy się wówczas głównie na przedstawieniu charakterystyki praktyk magicznych, z uwzględnieniem przykładów zaczerpniętych z terenów z naszego Regionu. Tym razem jednak postanowiliśmy przedstawić naszym czytelnikom wybrane aspekty związane z przebiegiem procesu sądowego osób oskarżonych o praktykowanie magii.
Błędnym jest pokutujące powszechnie przekonanie uznające średniowiecze za epokę wzmożonych polowań na domniemane czarownice. Źródła dowodzą nam, iż tego typu procedery popularność zyskały w okresie od XVI do XVIII w. Dowód na to stanowić może fakt przytaczany przez nas w poprzednich częściach, publikowanych przez nas artykułów z tej serii, mówiący o tym że: pierwszy w Polsce wyrok śmierci w wyniku procesy o czary wykonany został  w roku 1511 w Chwaliszewie, będącego obecnie dzielnicą Poznania[1]. Ponadto warto także przypomnieć w tym miejscu, iż ostatni proces tego typu miał miejsce także na ziemiach Wielkopolskich – tym razem Wielkopolski Wschodniej, kiedy to w 1775 r. w Doruchowie odbyć się miał proces czternastu kobiet posądzonych o czary. Niektórzy historycy podważają ilość ofiar, sugerując iż liczba skazanych „czarownic” była znacznie niższa. Wśród badaczy pojawiają się także przypuszczenia co do tego, że wydarzenie to przyczyniło się  uchwalonej rok później konstytucji sejmowej (tzw. „Konwikcyje w sprawach kryminalnych”), która ostatecznie położyć miała kres „wielkiemu polowaniu na czarownice”.
Jednakże tego typu procedery, choć już nie na taką skalę miały mieć miejsce także i później. I żeby przytoczyć tylko trzy tego typu przykłady: pisywaliśmy już o mającym miejsce w 1896 r. w Kaliszu procesie owczarza oskarżonego o profanację grobu, której to dopuścił się w ramach praktyk „antywampirycznych”. Pamiętać jednak należy, iż był to ostatni tego typu oficjalny proces, a i on nie położył kresu tego typu praktykom, których ślady kontynuacji natrafić można jeszcze w ludowych przekazach.
Drugi przykład pochodzić będzie z „Przyjaciela Ludu” z 1835 roku (numery: 16,17,18), w którym to miano zamieścić relacje rzekomego świadka procesu o czary, oraz wiążących się z nim tortur i egzekucji trzech kobiet oskarżonych o praktykowanie magii.
Natomiast ostatnią kobietą posądzoną o stosowanie czarów, i w wyniku tego oskarżenia utopioną w morzu przez sąsiadów w trakcie „pławienia”  była Krystyna Ceynowa z Chałup (tak, tak tychże samych współcześnie kojarzonych z piosenką Zbigniewa Wodeckiego) w 1836 roku[2].

Błędnym jest także założenie jakoby instytucją zwalczającą praktykowanie magicznego procederu, a w efekcie sądzącym i wydającym wyroki  w tej kwestii, był jedynie kościół katolicki. Po pierwsze: statystyki oparte na źródłach jasno wskazują, iż stosy znacznie chętniej rozpalano w krajach protestanckich. Niewiele osób zdaje sobie jednakże z tego sprawę, co więcej pamiętać trzeba także że: instytucje kościelne nie były jedynymi rozsądzającymi w tych kwestiach.
Sprawy o czary najczęściej  rozpatrywane były przez sąd ławniczy. W miastach funkcjonujących w oparciu o zasady prawa magdeburskiego sądownictwo pozostawało przede wszystkim w rękach władz miasta. Sprawy cywilne i niektóre sprawy karne rozstrzygane były przez sąd radziecki tj. burmistrza, któremu asystowali rajcy miejscy. Większość spraw kryminalnych rozpatrywał urząd wójtowski, tj. sąd ławniczy, w skład którego wchodzili wójt i ławnicy. W czynnościach procesowych uczestniczył także pisarz miejski, a jeśli zadecydowano o przeprowadzeniu tortur, niezbędna była obecność kata[3].

Kolejnym mniej znanym faktem jest to, że o praktykowanie czarów byli posądzani także mężczyźni. Jak zauważa jedno ze źródeł, na które się w niniejszej pracy powołuję: w latach 1580-1665 spalono na europejskich stosach 1700 osób, z czego 1/3 to byli mężczyźni. Domniemani czarownicy byli skazywani na tę karę śmierci głównie w krajach takich jak: Islandia, Estonia, oraz Finlandia; jednakże warto pamiętać także o tym, iż wg badań Rolfa Schultego w Rzeczy Niemieckiej w okresie od XV do XVIII, co czwarta osoba palona na stosie za proceder związany z magią była mężczyzną[4].
Warto tutaj także nadmienić, iż akt spalenia na stosie nie miał w swym celu (jak się powszechnie przyjmuje) zadać skazańcowi śmierć w okrutnych męczarniach. Przede wszystkim chodziło tutaj o symboliczny akt oczyszczenia, nawiązujący do kutrowej symboliki żywiołu ognia, czyli: oczyszczenia i odrodzenia.
Wedle przekonań głównym celem praktyk magicznych podejmowanych przez mężczyzn było pomnażanie plonów oraz dobytku; podczas gdy kobieca działalność w sferach magicznych opierała się na dziedzinach życia ludzkiego takich jak: narodziny, śmierć, miłość, a w końcu także dodać do tego należy kontakt z siłami nadprzyrodzonymi.[5] Wśród zawodów, które łączono z posługiwaniem się magią należy wymienić:
- kowali (przez wzgląd na ich umiejętność zapanowania nad materią metalu i kształtowaniem jej podług własnej woli);
- pszczelarzy (potrafili zjednać sobie i podporządkować pszczoły);
- owczarzy (z powodu ich bliskości z naturą wynikającej z wypasem owiec i opieki nad tymi zwierzętami, która to wymagała znacznie bardziej specjalistycznej wiedzy niż miało to miejsce w przypadku innych gatunków zwierząt);
- młynarzy (legendarne są opowieści o tym, jak wielu z nich miało na swych usługach istoty mroczne);
- aptekarzy (często mylono ich z czarownikami, stąd znak krzyża miał sygnalizować, iż producentów leków nie należy łączyć z siłami ciemności, lecz nauką);
- księży (wierzono bowiem, że księża potrafią wpływać na świat za pomocą białej magii);
- znachorów i zaklinaczy[6].
Słowem: wszędzie tam gdzie wykonywanie danej profesji wiązało się z wiedzą przekazywaną wąskiemu gronu osób, co społeczności lokalne często było szeroko rozumiane pod pojęciem „wiedzy tajemnej”. Nie inaczej było w przypadku kobiet, wszak bez kozery słowo „wiedźma” w swej etymologii oznaczać miało po prostu: „tę która wie”. Jednak różnica pomiędzy przedstawicielami większości wymienionych powyżej zawodów (z wyjątkiem owczarzy, znachorów i zaklinaczy), a kobietami uznawanymi za wszelakiej maści: „babki”, „mądre” polegała na tym, że działalność tych drugich w istocie opierała się na wykorzystywaniu rytuałów magicznych. I tylko od charakteru działalności konkretnej osoby wynikało czy jej praktyki można było przyporządkować do tzw. „białej”, bądź „czarnej magii”.

Jak wynika z zapisów przesłuchań osób oskarżanych o czary: rola mężczyzn biorących udział w sabatach organizowanych na okolicznych „łysych górach” nie ograniczała się jedynie do uczestnictwa w orgiach, czy też innych podejrzanych praktykach. Co ciekawe występować mieli tam oni bardzo często w charakterze grajków, przygrywających do odbywających się tam wszelakich hulanek oraz swawoli. Czasami przybywać mieli oni w tamto miejsce na dość nietypowych „wierzchowcach” jakimi okazywać się miały latające świnie. Relacje często wzmiankują, że owi muzykanci umilający czas na sabatach prócz powszechnie znanych instrumentów, mieli korzystać także z tych nietypowych, pośród których wymienić należy chociażby igłę (sic!). Ponoć muzyka na niej wygrywana była trudna do opisania: brzmieć miała zarówno złowieszczo, jak i pięknie zarazem.
Trzeba też dodać słów kilka o „tajemniczych” owczarzach, do których postaci zdarzyło nam się parokrotnie nawiązywać. W przeciwieństwie do pasterzy bydła, czy też innej trzody domowej uważani byli oni za osoby „bliżej związane z naturą”. Wiązało się to z charakterem wypasu owiec, jak i sprawowaną nad nimi opieką, która to często wymagała specjalistycznej wiedzy, często przekazywanej w obrębie danej rodziny z ojca na syna. Praktyki weterynaryjne nie były jednymi których się oni podejmowali, bowiem zdarzało im się także leczyć ludzi, odżegnywać uroki, a nawet (o czym była już mowa) podejmować walkę z istotami nadprzyrodzonymi!


Chłop na stosie, czyli jak to z sądzeniem czarowników bywało.



 Pławienie Czarownicy.



W 1690 r. w Nowym Koźminie doszło do sytuacji, w której osobą oskarżoną o praktykowanie czarów został Grzegorz Klecha, zaś jego oskarżycielem miał być mieszczanin Stanisław Rogalski. Wszystko zaczęło się cztery lata wstecz, gdy żona oskarżającego miała pokłócić się z inną okoliczną kobietą, a w trakcie sprzeczki każda ze stron miała zarzucać drugiej bycie czarownicą. Rogalski nie puścił zniewagi małżonki płazem, i chcąc bronić jej czci udał się do tamtejszych władz, żądając zasłużonego procesu. W trakcie jego trwania dziewczyna oskarżająca jego żonę o praktykowanie czarów, zapytana o podstawy swych pomówień względem Rogalskiej, miała powoływać się na słowa zasłyszane od Grzegorza Klechy. Gdy ten został wezwany na świadka, stwierdził, iż owych faktów miał dowiedzieć się podczas odpustu w Gostyniu.
Do czasu dalszego wyjaśnienia sprawy Klecha miał pozostać w ratuszowej celi… z której w nie do końca jasnych okolicznościach udało mu się zbiec. W wyniku owej sytuacji zasądzono, że obie strony sporu tj.: Rogalski i Biskupczanka zostali zmuszeni do zapłacenia grzywny, która miała zwrócić koszta przewodu sądowego.
Rogalski zamierzał jednak szukać sprawiedliwości dalej. Usłyszawszy, iż Grzegorz Klecha przebywa w Pleszewie, udał się właśnie tam. Udało mu się też pojmać zbiega, jednak zanim zadecydował powrócić wraz z nim do Koźmina Nowego, postanowił przenocować u jednego z tutejszych mieszczan. Rankiem okazać się miało, iż sprawca całego zamieszania – Grzegorz Klecha znikł. Wydawało się wręcz, że dosłownie, bowiem: powrozy, którymi miał być przywiązany do stołu pozostały nierozerwalne - zupełnie jakby mężczyzna, sobie znanym sposobem rozpłynął się w powietrzu.
Ostatecznie udało się go pojmać ponownie, wówczas to zanim rozpoczął się jego proces: przez następne trzy dni i cztery noce, kiedy postanowił posłać po swoją żonę, aby zabrała jego kożuch i ubrania. Miał przy tym powiedzieć do niej: „Pobierz to, bo ja stąd już nie wyjdę, kat to pobierze wszystko”, i dodał: „Ale też sam nie pójdę z tego świata, pójdą też i drugie”. Usłyszawszy to Rogalski, zapytał, kogo ma na myśli. Klecha odrzekł, że będą to Jantkowa (żona burmistrza), owczarka Jakubowa i garncarka Potoczyna. Rogalski usłyszawszy, że czarownicą ma być również żona burmistrza Jantka, chyba się mocno wystraszył, gdyż „nie mając znikąd pociechy, ani od dworu, ani od burmistrza, ani straży nie mając, kazałem czwartej nocy żonie popuścić tego Klechę”, który potem uciekł z miasta i nie było go ponad półtora roku. Po ucieczce Klechy skazano Rogalskiego – za to, że na to pozwolił – na zapłacenie kary w wysokości 30 grzywien. Rogalski, opisując w 1690 r. tę sprawę sądowi, zeznał, że przed ucieczką Klechy z jego domu pojawiła się żona uciekiniera, i powiedziała, iż jeśli jej mąż umie czarować, to musiał się tego nauczyć od Biskupki, gdyż często u niej bywał. Opowiedziała również historię rzucającą cień podejrzenia na męża. Pewnej czwartkowej nocy (powszechnie wierzono, że to w tę noc czarownice i czarownicy spotykają się z diabłem), obudziwszy się, zobaczyła, że mąż przy niej nie leży, zaświeciła świeczkę i poszła do sieni. Tam Klecha siedział przy ognisku w kominie, a nogi miał zimniusieńkie jak lód. Na pytanie, co robi, odparł: „Jam był u Kaśki” – chodziło o Biskupkę [7].
Grzegorz Klecha miał powrócić do Nowego Koźmina po półtora roku, gdzie też podjął pracę u brukarza. W pewien piątek parobek Rogalskiego miał przejeżdżać przez groblę, przy której naprawie uczestniczyć miał znany nam zbieg. Woźnica ostrzegł robotnika by ten osunął mu się z drogi, gdyż w przeciwnym razie może zostać przypadkiem potrącony przez konia bądź wóz. Reakcją Klechy miało być jedynie dotknięcie konia, który w niedługim czasie, dziwnym zbiegiem okoliczności miał okuleć. Tego Rogalskiemu było zbyt wiele i postanowił po raz kolejny postawić Klechę przed sądem.
 Oskarżony w trakcie tortur miał m.in. przyznać się do przebywania na sabatach, które odbywać się miały w starym dworzysku we wsi Sośnica (współcześnie gmina Dobrzyca, pow. pleszewski), z czasem zaczął wydawać także i inne osoby, które miały wraz z nim uczestniczyć w tego typu schadzkach (m.in. wspominaną żonę burmistrza, która przybywać tam miała karocą).
Co ciekawe wiara w czarownice w Koźminie i najbliższej okolicy trwała nadal w XIX w., co poświadcza pośrednio Edward Raczyński, który odnotował, że w mieście tym powszechnie wierzono, jakoby od narożnej wieży zamku koźmińskiego miał prowadzić podziemny korytarz do odległej o 3 km na południe wsi Czarny Sad i kończyć tam na pagórku zwanym Łysa Góra, na którym niegdyś miały się spotykać czarownice[8].
Powróćmy jednak do procesu Grzegorza Klechy. Przytoczyć miał także taką oto relacje, zgodnie z którymi nie raz miał mieć do czynienia z siłami nieczystymi:
Pewnego dnia wysłano go z Koźmina z listem do Karmina. Szedł przez las i myślał, „jako to około mnie bieda była i z żoną, i płakałem, i zastąpił mi [drogę] jakiś pan w lesie, w nocy, na koniu, i namawiał mnie, żebym mu służył. Mówił mi: będziesz miał dobrze, dam ja tobie pieniędzy, dam ci talarów. Mówił mi, żebym z nim wsiadł na konia, żebym jechał z nim. Jam go pytał: dokąd? On mi rzekł: tu do Sośnicy na dworzysko, alem ja nie chciał, i mówił mi: jest nas tam dość, i jam się przeżegnał. Znowu kiedym pasł woły ku Gałązkom na kałach [miejsce lesiste i błotniste], to mnie też byli wzięli[9]”.
Co więcej, w trakcie przesłuchania miał się przyznawać m.in. do następujących praktyk magicznych: uwięziony zaś w kłodę przyznał, że w zeszłym roku „na wielkim lesie” za Budami zakopał dębowe liście w garnuszku. Uczynił to, aby sprowadzić suszę, po to, aby bydło zdychało i aby wylęgły się robaki, które wyżrą trawę. Zakopując garnek, miał wypowiedzieć następujące słowa: „Niechże będzie susza i deszcz niech nie pada, póki to liście nie zgnije”[10].
Ostatecznie wyrokiem sądu w Koźminie Grzegorz Klecha, podobnie jak wszystkie ze wskazanych niego kobiet (które także zostały przesłuchane i osądzone, a wśród nich pojawiały się także postaci domniemanych czarownic z Rozdrażewa), zostali skazani na śmierć poprzez spalenie na stosie. Nie jest to jednak koniec „rodzinnej sagi rodu Klechów”, z oskarżeniami o praktykowanie magicznych procederów w tle. W 1692 r. przed tym samym sądem stanąć miał tym razem jego syn, który przyznał się nie tylko do praktykowania magii, ale także do tego że: w arkany rocznego rzemiosła miał wtajemniczyć go własny ojciec, wspólnie mieli także uczestniczyć w odbywających się we wsi Sośnica sabatach. W kontekście tego o czym sobie powiedzieliśmy, nikogo chyba nie zdziwi fakt, iż ostatecznie syn podzielił los swego ojca.

Z koźmińskich akt sądowych dotyczących tamtejszych procesów o czary warto jeszcze przytoczyć następujące sytuacje:
Zarzut parania się czarami postawiony został w 1769 r. mieszczaninowi koźmińskiemu, ławnikowi przysięgłemu Wawrzyńcowi Jaworskiemu przez innego mieszczanina Bartłomieja Malińskiego. Stało się to w domu burmistrza Tomasza Piotrkiewicza i w jego obecności. Maliński obwiniał Jaworskiego, że ten za pomocą czarodziejstwa miał go pozbawić wzroku42. Sprawa trafiła przed oblicze sądu także z tego powodu, że Maliński dokonał najścia na dom Jaworskiego, pobił go, a także zabrał „dobre imię”. Maliński przed sądem jednak wycofał się z oskarżenia o czarostwo, stwierdzając, że „częścią dla zalanych trunkiem, częścią dla zasinienia podbitych i puchłych oczu, niemający naówczas należytego odwidzenia, z pasyi, z bólu, bez wszelakiego rozmyślenia, nieforemne wymówił słowa, na którego uleczenie wielu przez przyjaciół szukał sposobów, jako tyż i na ratuszu publicznie pana Jaworskiego przepraszał”[11].

W 1734 r., doszło do sporu między Grzegorzem Masłowskim a Błażejową Króliczką, żoną Błażeja Kowala. Króliczka zarzucała Grzegorzowi popełnienie jakichś złych uczynków, nie potrafiła jednak tego udowodnić. Za pomówienie została ukarana przez sąd trzema dniami odsiadki na ratuszu, musiała też trzy razy obnieść kamień dookoła ratusza oraz oczywiście przeprosić Masłowskiego. W trakcie sporu doszło do oskarżenia rzuconego przez Masłowskiego, że Króliczka jest czarownicą. Po wydaniu wyroku skazującego Króliczkę wezwano Masłowskiego do burmistrza i wypytywano, na jakiej podstawie rzucił oskarżenie czarostwa. Wyjaśnił, że to z tego powodu, „bo mu dziecię alias chłopca ususzyła tak dalece, że mu nogi pokręciła i chodzić nie może przez jej czarodziejstwo”[12].



 Próba wagi.


Na Krajnie najsilniejszym ośrodkiem miejskim w omawianym okresie procesów o czary była Łobżenica, stąd też tamtejszy sąd bardzo często wyrokować miał w sprawach osób posądzanych o praktykowanie magii. Obowiązywało w niej wspominane wcześniej prawo magdeburskie, na mocy którego w wieku XVII tamtejszy sąd wydał wyrok w co najmniej w 30 procesach tego typu.
Pierwszym, w którym na ławie oskarżonych zasiadł mężczyzna  miał miejsce  w 1676 roku, i dotyczył on osoby trzebońskiego owczarza Piotra Kacy, który został oskarżony przez trzebońskiego karczmarza o to, że spowodował szkody na jego własnym zdrowiu oraz wśród jego trzody. Niestety nie znamy wyniku tegoż procesu[13].
Tymczasem w 1690 r. odbył się proces Macieja Piskuły z Piesny, którego sąsiedzi oskarżali o czynienie szkód przy pomocy czarów. Początkowo mężczyzna  poprosił o poddanie go próbie wody, a gdy ta wypadła dla niego niepomyślnie, oskarżony przyznał się do winy m.in. zeznając że: uczyć się od niejakiej Bobkowej z Piesnej, z którą udawał się na sabaty na „łysej górze” za Luchowem w Jastrzębcu[14]. Wyjawić miał także personalia innych osób, które rzekomo wraz z nim miały uczestniczyć w tego typu spotkaniach – wszystkie one miały pochodzić ze wsi Rataje, był wśród nich także jeszcze inny mężczyzna. W ostateczności zarówno Piskuła, jak i pozostałe wskazane przez niego osoby, po odbyciu wszelkich sądowych procedur zostały uznane winnymi  „czarostwa”, a w ostateczności skazane na stos.
Wyjątek dotyczyć miał starszej kobiety ze wsi Rataje, która w trakcie tortur nie przyznała się do zarzucanych jej czynów, w wyniku czego została uznana za niewinną i ostatecznie uniknęła kary.
            Warto tutaj wyjaśnić sobie dwie kwestie pojawiające się w przytaczanym procesie. Pierwszą jest słynna „próba wody”, która w swej istocie powinna być rozumiana jako sąd boży. Uważano bowiem, iż woda jest święta, a co za tym idzie: „złego do siebie nie przyjmie” – zatem jeśli w trakcie owej próby osoba jej poddawana utonęła: oznaczało to, że była niewinna. Biorąc pod uwagę jej nieciekawą sytuację przyznać trzeba, iż los ten był marnym pocieszeniem. Czasem zdarzało się, że oskarżeni, aby uniknąć dalszych przesłuchań podszytych brutalnymi torturami, sami żądali dla siebie owej próby (jak wiemy, tak uczynić miał Piskuła – niestety z marnym dla siebie wynikiem).  Natomiast jeśli ktoś zamiast tonąć unosił się na wodzie, uznawano to za niezbity dowód tego, iż był pod władzą sił niesytych… i w zasadzie finał był już dobrze znany. Pamiętajmy jednak, iż w tamtych czasach noszono na sobie szerokie wielowarstwowe szaty, które zwłaszcza w przypadku kobiet utrudniać miały pójście na dno. Pytanie: jak wielu niewinnych osób los został przypieczętowany właśnie w ten sposób?
            Drugą kwestią są tortury, którym poddawano oskarżonych aby wydobyć z nich odpowiednie zeznania.  Były one na tyle ciężkie, iż zdołały złamać niejedną osobę, która nawet będąc niewinną, ale za to pragnącą zakończyć swe męki, decydowała się przyznać do wszystkiego co jej zarzucano, a czasem powiedzieć nawet o wiele więcej, niż od niej oczekiwano. Jednak w przypadku osób, które w trakcie tortur nie przyznały się do winy, a nawet przeżyły zgotowaną im katorgę (jak było w przypadku wspomnianej starszej kobiety ze wsi Rataje) – były uznawane za niewinne.
Zanim „opuścimy” Krajnę warto przytoczyć jeszcze jeden proces z 1695 roku, w którym oskarżonym był Jana Censlawa ze wsi Młotkowice. Został on oskarżony przez niejakiego Bracha, o spowodowanie śmierci jego siostry przy pomocy magii. I choć mężczyźnie nie udało się udowodnić zarzucanego mu czynu, to faktem jest iż przeciwko niemu zeznawać miało czternastu mieszkańców tej samej wsi. Świadczy to z pewnością o tym jak bardzo oskarżony był skonfliktowany z lokalną społecznością. Jednak czy był winien zarzucanych jemu czarów? Tego niestety nie wiemy, gdyż wyrok w tej sprawie nie zachował się do naszych czasów[15].






 Próba igły.


 Kolejnych przykładów dostarczać nam będą akta sądowe pochodzące z wągrowieckiego sądu. W procesie z 1723 roku mamy znów do czynienia z sytuacją, w której na ławie oskarżonych zasiada mężczyzna oskarżony o paranie się magią. Oskarżenie wnieść miał Fabian Majeski, właściciel Lechlina, który oskarżał małżonków Michała i Jadwigę Świtałów o praktykowanie podejrzanych procederów, w wyniku których poniósł on spore szkody w zbiorach, koniach i bydle. W trakcie przesłuchania Michał Świtała miał zeznać m.in., iż mrocznego rzemiosła miał nauczyć się od niejakiego Frącka Chłopa, który nauczył go „sztuki” pomnażania własnego dobytku, kosztem  szkód u innych. Wyrokiem sądu para małżonków została spalona na stosie[16]. Trzeba tu także zauważyć, iż przypadki w których o praktykowanie magii oskarżano parę małżonków, a następnie skazywano ich na śmierć, nie były niczym rzadkim. Czasami podobny los spotykał osoby spokrewnione, bądź spowinowacone ze sobą w innym stopniu.
            Inny przypadek pochodzić będzie z Kakulina z 1727 roku, kiedy to Wojciech Vizer oskarżył swego sąsiada Jana Korta o to, że ten wyrządził mu szkody w bydle. Początkowo oskarżony miał twierdzić, iż oskarżenie to jest zemstą jego sąsiada za nazwanie go „hyclem”. Jednak w trakcie dalszych przesłuchań i tortur miał on przyznać się do uczestniczenia w sabatach, w których uczestniczył w roli muzykanta[17]. Międzyczasie doszły i inne oskarżenia wysunięte przeciwko mężczyźnie przez kolejnych świadków, m. in. te mówiące o tym iż za pomocą sobie znanych praktyk podtruwać miał on zwierzęta należące do innych rolników, a także okolicznego dziedzica. Posądzano go także  nawet o przejażdżki na dość nietypowych wierzchowcach takich jak np. świnie, psy i koty.
            Nieco później w 1738 roku przed sądem wągrowieckim stanąć miał pochodzący ze wsi Dziewoklucz Grzegorz Dubelstreyn, którego także posądzano o czary. Oskarżony podobnie jak Michał Piskuła z Piesny na Krajnie miał poprosić o poddanie siebie „próbie wody”. Niestety i w jego przypadku wynik okazał się niepomyślny, i choć dowodzić miał on jasno, że mężczyzna jest niechybnie czarownikiem, to w rezultacie oskarżonemu nie dane było stanąć na stosie. Przynajmniej nie w sposób, w jaki spotkał jego omawianych poprzedników, bowiem miał on umrzeć niedługo po swym  „pławieniu”, w wyniku powikłań których się w jego wyniku nabawił. Mimo wszystko podjęto decyzję o pośmiertnym spaleniu jego ciała,  co ówcześni jemu pojmować mieli jako rytuał oczyszczenia[18].
Ostatni przykład pochodzić będzie z roku  1731 roku, kiedy to w akt oskarżenia o sodomię został postawiony Franciszek Sienicki. Mężczyzna nie tylko przyznał się do swych fantazji i praktyk seksualnych, ale także do bywania na sabatach czarownic. Wyrokiem sądu został skazany na śmierć na stosie, gdzie miał zostać spalony… wraz z bydlęciem, z którym zwykł współżyć[19].
Poruszone przeze mnie w dwóch ostatnich omawianych sprawach aspekty takie jak: rytualne oczyszczenie poprzez spalenie ciała skazańca, oraz spalenie zwierzęcia wraz z człowiekiem oskarżonym o zoofilię, pozostaną szerzej omówione w ostatnim podrozdziale niniejszej części serii.



Rzecz o tym, jak zwierzęta do procesu sądowego prawa miały.




Proces lochy z prosiętami we Francji.
 

Przyznam szczerze, że zaintrygowana tematem zwierząt stawianych przed sądem staram się doszukać informacji na temat tego typu procesów w naszym regionie – niestety na ten moment bezskutecznie. Jedyną wzmianką tego typu jest przytoczony przeze mnie jest proces Franciszka Sienickiego, jednakże i on nie dotyka sprawy w sposób o jaki tutaj chodzi. Jednakże w ramach ciekawostki pozwolę sobie omówić po krotce owo nietypowe sądowe  „zjawisko”, które współcześnie może dziwić, jednak dla minionych pokoleń posiadało pewne uzasadnienia.
Wzmianki na temat tego jakoby zwierzęta miały stawać przed sądem sięgają czasów starożytnych, jednakże ich największy wzrost należy odnotować w okresie przypadającym od połowy XIII w., do połowy XVIII wieku. Udokumentowano miało być wówczas około dwustu procesów tegoż rodzaju[20]. Rozróżniamy procesy kryminalne przed sądem świeckim, w których oskarżano pojedyncze zwierzęta domowe, „winne” np. zabicia człowieka; oraz procesy kościelne, w których sądzono nieuchwytnych „sprawców” plag, dokuczających ludności jak gryzonie czy owady. Sądzono zwykle zaocznie, czasem jednak sprowadzano
na rozprawę egzemplarz gatunku, skazując go i wykonując na nim egzekucję. Trzeci rodzaj procesów obejmował przedmioty, które bądź to były narzędziem przestępstwa, bądź w jakiś sposób przyczyniły się do nieszczęścia (np. padające drzewo). Można tu zaliczyć nieprocesowe egzorcyzmy i klątwy, a także zniszczenie zwierzęcia w karaniu zoofilii, połączone z usuwaniem akt procesowych. Pokrewna z tą jest inna prawna tradycja germańska, nakazująca niszczenie domu, w którym zgwałcono kobietę. Zabijane były wówczas także zwierzęta, które przy tym były, a jej nie pomogły.[21]
            Kuriozalna sprawa, czyż nie? Aby pojąć tego stan rzeczy należy zagłębić się w sposób myślenia ludzi z  minionych epok. Najpierw trzeba skłonić się ku wyjaśnieniom pochodzącym z filozofii świata antyku, gdzie niejednokrotnie dochodziło do zjawiska antropomorfizacji (uobecniającego się zwłaszcza w bajkach). Dla starożytnych Greków antropomorfizacja była zapewne możliwa również dlatego, że z trzech dusz, o których mówiła „klasyczna” psychologia (Platon, Arystoteles), dwie człowiek dzielił ze zwierzętami (zmysłową i wegetatywną), różnił się zaś wyłącznym posiadaniem duszy rozumnej. Unifikacja duszy, zastąpienie troistości trójaspektowością, jest wynalazkiem dominikańskim (tomizm), franciszkanie długo obstawali przy troistości, wyróżniając jedynie duszę rozumną jako pochodzącą od Boga[22].
Nawiązując do myśli średniowiecznych myślicieli, należy tutaj przywołać postać św. Tomasza z Akwinu, który: nie pochwalał ekskomunikowania zarazy, ponieważ zwierzęta nie mają rozumu, nie mogą czuć się winne i nie podlegają karze; co najwyżej mogą być wysłannikami diabla, ale wtedy to sprawca szkody, a nie narzędzie powinno być osądzone[23].
W sposobie pojmowania tych kwestii przez późniejszych myślicieli  dają się wyczuć pewne sprzeczności, w próbie rozstrzygnięcia poruszanych tutaj kwestii: Montaigne stawiał ich moralność i racjonalność wyżej od ludzkiej, podczas gdy Descartes odmawiał im nie tylko moralności i rozumności, ale nawet świadomości[24].
            Aby w pełni zrozumieć sens przyznawania zwierzętom praw stawania przed sądem należy zwrócić uwagę na cztery najważniejsze kwestie determinujące sposób myślenia ludzi minionych epok.  Po pierwsze: zgodnie z judeochrześcijańskim systemem wartości zakładano iż choć zwierzęta mogą być uznawane za „braci mniejszych”, ba! Zostały przez Boga stworzone przed człowiekiem,  to jednak stoją w hierarchii niżej od człowieka, a zatem zabicie go przez którekolwiek z nich poczytywane było jako złamanie boskich praw. Z tych samych względów uważano zwierzęta za mniej rozumne, czyli nie mogących w pełni pojąć zasad moralnych. A co za tym idzie czyniło je to tym bardziej podatne na oddziaływanie na oddziaływanie mrocznych, demonicznych sił (mogły zostać sługami czarownic, bądź narzędziami w diabelskich rękach). Inny sposób myślenia zakładał, że zwierzęta w pewien sposób potrafią podejmować świadome decyzje – a co za tym idzie: mogą świadomie zechcieć wyrządzić człowiekowi krzywdę. Skoro tak: to tym bardziej należy je czynić jako ludzkiego przestępcę, chociażby po to aby zadość uczynić rodzinie ofiary, pomóc im dokonać zemsty wymierzając sprawiedliwość[25].  Trzeba jednak podkreślić, że ówczesne autorytety prawnicze i teologiczne wypowiadały się o tym procederze krytycznie. Uznawały istnienie takiego obyczaju, wynikającego z lokalnych tradycji i praktyki sądowej, ale nie znajdowały uzasadnienia dla skazywania zwierząt ani w prawie, ani w nauczaniu Kościoła[26].





Coś dla tych, którzy myśleli  że procesy i egzekucje zwierząt to odległe dzieje:
W 1916 roku słonica Mary występująca w jednym z ówczesnych amerykańskich cyrków, w wyniku wypadku przyczyniła się do śmierci jednego ze swych opiekunów. W efekcie zdecydowano o egzekucji zwierzęcia.


            Niektórzy badacze sugerują jakoby odbywające się w przeszłości procesy zwierząt miały posiadać charakter edukacyjny. W czasach gdy nie wszyscy rozstrzygający owe spory byli piśmienni (nie wspominając o reszcie społeczeństwa), należało w jakiś sposób zapoznać ich z przebiegiem procesu, sądowymi procedurami. Poza tym proces zwierzęcia, jak i jego skazanie miały stanowić przestrogę dla przestępców pośród ludzi, uświadamiając ich jaka kara czeka ich za popełnienie danego wykroczenia. Nie wszyscy jednak badacze przyjmują to wyjaśnienie, argumentując fakt ten, iż zjawisko to nie było na tyle powszechne by spełniać przypisywane mu funkcje[27].
            O co zatem mogło chodzić? Biorąc pod uwagę dominujący dawniej religijno-magiczny sposób pojmowania świata, przychylam się ku wyjaśnieniu, iż chodzić tutaj mogło o symboliczny ryt oczyszczenia. Rytuał oznacza określone tradycją czynności, które swoją wymową symboliczną mają spowodować z m i a n ę s y t u a c j i uczestników[28]. W tym kontekście  chodzić tutaj będzie o powrót do sytuacji sprzed popełnienie przez zwierzę „przestępstwa”, które swym występkiem zbrukało okoliczną społeczność. Proces i wyrok mają za zadanie zmyć tę skazę, oczyścić. I tak też miało to miejsce w przypadku pośmiertnego spalenia ciała Grzegorza Dubelstreyna, spalenie na stosie Franciszka Sienickiego wraz z towarzyszącym mu bydlęciem… a także w przypadku każdego dowolnego wyroku spalenia na stosie domniemanej czarownicy, lub czarownika. Chodziło tutaj bowiem nie tylko o oczyszczenie duszy ich, ale i całej społeczności, która uchodzić mogła za zbrukaną ich występkiem.
            Kończąc wątek procesów w których na ławie oskarżonych zasiadały zwierzęta warto dodać, iż właściciel chcąc zrzucić z siebie ciężar odpowiedzialności za popełnione przez nie czyny zrzekał się do nich praw. W tej sytuacji bezpańskie zwierzę odpowiadało wyłącznie za siebie. Zdarzało się że wyrokiem sądu zwierzę unikało kary śmierci i przechodziło na własność rodziny osoby poszkodowanej (tyczyło się to głównie koni, które postrzegane były za dobro luksusowe), a w ekstremalnych sytuacjach jak w przypadku klęski głodu możliwym było spożycie jego mięsa (czego zazwyczaj unikano przez wzgląd na jego nieczystość). Jeśli ktoś dopuścił się ze zwierzęciem aktu zoofilii (tak jak Sieniecki) zwierzę palono wraz z nim, gdyż i je uważano za skalane.
            Zwierzęta miały prawo do procesu na równi z człowiekiem, ba! Miały nawet prawo posiadać własnego obrońcę, odwołania się od wyroku. W przypadku procesów kościelnych oskarżone o herezję, mogły zostać nawet obłożone ekskomuniką! Kiedy jednak zasądzano o śmierci przez powieszenie  zazwyczaj wieszano zwierzęcego skazańca na drzewie, rzadko się zdarzało by czyniono to zwyczajowo korzystając z szubienicy.
Ciekawostkę stanowić może fakt, w sytuacjach gdy człowiek dopuścił się wyjątkowo odrażającej zbrodni, to w jego pobliżu wieszano psa, bądź nawet kilka. Zarówno człowieka jak i zwierzęta wieszano wówczas „do góry nogami”, w taki sposób aby rozdrażnione i przerażone psy miały możliwość kąsania skazańca. Czasem rozpalano pod nimi ognisko co jeszcze bardziej czyniło zwierzęta zajadłymi. Sam sposób wykonania egzekucji w taki sposób upadlał skazańca – zniżał go do stanu zwierzęcego, tym samym odbierając ludzką godność. Dało to początek powiedzeniu: „wieszać na kimś psy”.
Jak wskazywał Zygmunt Gloger w swej „Encyklopedii staropolskiej”, w polskim sądownictwie istniał także zwyczaj zgodnie z którym: jeśli ktoś został postawiony przed sądem za mówienie oszczerstw wobec jakiejś osoby, i udowodniono mu jego winy, człowiek ten musiał wczołgać się pod stół i niczym pies szczekający z budy wygłosić stosowną formułkę potwierdzającą jego przyznanie się do winy.  Stąd też wzięło się zresztą inne powiedzenie: „odszczekiwać coś”.
I zupełnie już na sam koniec warto jeszcze raz powołać się na to samo źródło, gdzie w jednym z tomów istnieje wzmianka mówiąca o tym: gdy w zamierzchłych wiekach ktoś „wsławił się” w walce tchórzostwem, to jego zwierzchnik miał prawo wręczyć mu potem publicznie zajęcze futro (znak tchórzostwa), oraz kądziel (sugerującą, iż być może  mężczyzna ta zamiast wojaczki, winna zająć się bardziej kobiecymi sprawami).  

 Za tydzień ciąg dalszy.


Przypisy.


[1] Region Wielkopolska Wschodnia, Wschodniowielkopolskie polowanie na czarownice, cz. 1: Geneza:
[2] Marcin Stąporek, Ostatnie pławienie czarownicy:
[3] Marcin Moeglich, Procesy o czary przed sądem miejskim wągrowieckim - chronologia i dynamika zjawiska, [w:] Wangrovieciana, t. III, 2016, s. 47.
[4]

Jacek Wijaczka, Mężczyźni jako ofiary procesów o czary [w:] Czasy Nowożytne : periodyk poświęcony dziejom polskim i powszechnym od XV do XX wieku , tom 17, rok 2004, s. 17-18.
[5] Zob. Tamże.
[6] Zob. Region Wielkopolska Wschodnia, dz. cyt.
[7] Jacek Wijaczka, Oskarżenia i procesy o czary w Koźminie w XVII-XVIII wieku, [w:] Roczniki Historyczne, t. 82, 2006, s. 203.
[8] Tamże s. 213.
[9]Tamże, s. 206
[10] Tamże. 207
[11] Tamże, s. 213,
[12] Tamże, s. 211.
[13] Tegoż, Mężczyźni jako…, s. 20.
[14]Zob. Tamże, s. 21.
[15] Zob. Tamże, s. 23-24.
[16]  Marcin Moeglich, dz. cyt., s. 67.
[17] Zob. tamże, s. 70.
[18] Zob. tamże, s. 75.
[19] Zob. tamże, s. 74.
[20] Zob. Andrzej Dąbrówka, Dawne procesy zwierząt jako dramaty rytualne:
[21] tamże.
[22] Tamże.
[23] Tamże.
[24] Tamże.
[25] Tomasz W. Gromlewski, Kogut spalony na stosie, czyli procesy zwierząt w średniowieczu:
(stan na dnia 09.02.2020).
[26] Tamże.
[27] Zob. Andrzej Dąbrówka, dz. cyt.
[28] Tamże.


Bibliografia.


1.      Dąbrówka Andrzej, Dawne procesy zwierząt jako dramaty rytualne:
2.      Edusens.pl, O wieszaniu psów:
3.      Gloger Zygmunt, Encyklopedia Staropolska.
4.      Gromlewski Tomasz W., Kogut spalony na stosie, czyli procesy zwierząt w średniowieczu:
5.      Moeglich Marcin, Procesy o czary przed sądem miejskim wągrowieckim - chronologia i dynamika zjawiska, [w:] Wangrovieciana, t. III, 2016.
6.       Pytko Kazimierz, Historia procesów sądowych z udziałem zwierząt,
7.      Region Wielkopolska Wschodnia, Wschodniowielkopolskie polowanie na czarownice, cz. 1: Geneza:
8.       Rosa Igor, Człowiek średniowiecza wobec świata zwierząt:
9.      Stąporek Marcin, Ostatnie pławienie czarownicy:
10.  Szukamy org., Zwierzęta przed sądem:
11.  Trynheim –historia sekretna, Procesy zwierząt w średniowieczu:

12.  Wijaczka Jacek, Mężczyźni jako ofiary procesów o czary [w:] Czasy Nowożytne : periodyk poświęcony dziejom polskim i powszechnym od XV do XX wieku , tom 17,  2004.
13.  Wijaczka Jacek, Oskarżenia i procesy o czary w Koźminie w XVII-XVIII wieku, [w:] Roczniki Historyczne, t. 82, 2006.
 




Spis i źródła ilustracji:

1.      Rycina „Kartoteki procesów o czary”
2.      Pławienie Czarownicy
3.      Próba wagi:
4.      Próba igły:
Tamże.
5.      Proces lochy z prosiętami we Francji:
Wikipedia.
6.      Egzekucja słonicy Mary:
Tamże.