Na temat procesów o czary napisano już wiele, także i my poruszaliśmy ten temat na naszym portalu, skupiając się jednak na omawianiu poszczególnych praktyk magicznych. Jednakże nasza kolejna trzyczęściowa seria skupiać się będzie na omówieniu zagadnienia samych procesów, na wybranych przykładach zaczerpniętych z historii naszego regionu. Postaramy się wybrać głównie te mniej znane aspekty, aby móc je czytelnikom przybliżyć oraz wyjaśnić, chociażby tylko dziś pojawi się temat procesów w których bohaterami nie były kobiety, lecz mężczyźni... a nawet zwierzęta.
Wszystko co chcielibyście wiedzieć o procesach o
czary, ale baliście się zapytać.
Wątkowi praktyk magicznych poświęciliśmy
już nieco miejsca na naszym portalu, jednak skupialiśmy się wówczas głównie na
przedstawieniu charakterystyki praktyk magicznych, z uwzględnieniem przykładów
zaczerpniętych z terenów z naszego Regionu. Tym razem jednak postanowiliśmy
przedstawić naszym czytelnikom wybrane aspekty związane z przebiegiem procesu
sądowego osób oskarżonych o praktykowanie magii.
Błędnym jest pokutujące powszechnie
przekonanie uznające średniowiecze za epokę wzmożonych polowań na domniemane
czarownice. Źródła dowodzą nam, iż tego typu procedery popularność zyskały w
okresie od XVI do XVIII w. Dowód na to stanowić może fakt przytaczany przez nas
w poprzednich częściach, publikowanych przez nas artykułów z tej serii, mówiący
o tym że: pierwszy w Polsce wyrok śmierci
w wyniku procesy o czary wykonany został
w roku 1511 w Chwaliszewie, będącego obecnie dzielnicą Poznania[1].
Ponadto warto także przypomnieć w tym miejscu, iż ostatni proces tego typu
miał miejsce także na ziemiach Wielkopolskich – tym razem Wielkopolski
Wschodniej, kiedy to w 1775 r. w Doruchowie odbyć się miał proces czternastu
kobiet posądzonych o czary. Niektórzy historycy podważają ilość ofiar,
sugerując iż liczba skazanych „czarownic” była znacznie niższa. Wśród badaczy
pojawiają się także przypuszczenia co do tego, że wydarzenie to przyczyniło
się uchwalonej rok później konstytucji
sejmowej (tzw. „Konwikcyje w sprawach kryminalnych”), która ostatecznie położyć
miała kres „wielkiemu polowaniu na czarownice”.
Jednakże tego typu procedery, choć już
nie na taką skalę miały mieć miejsce także i później. I żeby przytoczyć tylko
trzy tego typu przykłady: pisywaliśmy już o mającym miejsce w 1896 r. w Kaliszu
procesie owczarza oskarżonego o profanację grobu, której to dopuścił się w
ramach praktyk „antywampirycznych”. Pamiętać jednak należy, iż był to ostatni
tego typu oficjalny proces, a i on nie położył kresu tego typu praktykom,
których ślady kontynuacji natrafić można jeszcze w ludowych przekazach.
Drugi
przykład pochodzić będzie z „Przyjaciela Ludu” z 1835 roku (numery: 16,17,18),
w którym to miano zamieścić relacje rzekomego świadka procesu o czary, oraz wiążących
się z nim tortur i egzekucji trzech kobiet oskarżonych o praktykowanie magii.
Natomiast
ostatnią kobietą posądzoną o stosowanie czarów, i w wyniku tego oskarżenia
utopioną w morzu przez sąsiadów w trakcie „pławienia” była Krystyna Ceynowa z Chałup (tak, tak
tychże samych współcześnie kojarzonych z piosenką Zbigniewa Wodeckiego) w 1836
roku[2].
Błędnym jest także założenie jakoby
instytucją zwalczającą praktykowanie magicznego procederu, a w efekcie sądzącym
i wydającym wyroki w tej kwestii, był jedynie
kościół katolicki. Po pierwsze: statystyki oparte na źródłach jasno wskazują,
iż stosy znacznie chętniej rozpalano w krajach protestanckich. Niewiele osób
zdaje sobie jednakże z tego sprawę, co więcej pamiętać trzeba także że:
instytucje kościelne nie były jedynymi rozsądzającymi w tych kwestiach.
Sprawy
o czary najczęściej rozpatrywane były
przez sąd ławniczy. W miastach
funkcjonujących w oparciu o zasady prawa magdeburskiego sądownictwo pozostawało
przede wszystkim w rękach władz miasta. Sprawy cywilne i niektóre sprawy karne
rozstrzygane były przez sąd radziecki tj. burmistrza, któremu asystowali rajcy
miejscy. Większość spraw kryminalnych rozpatrywał urząd wójtowski, tj. sąd
ławniczy, w skład którego wchodzili wójt i ławnicy. W czynnościach procesowych
uczestniczył także pisarz miejski, a jeśli zadecydowano o przeprowadzeniu
tortur, niezbędna była obecność kata[3].
Kolejnym mniej znanym faktem jest to, że
o praktykowanie czarów byli posądzani także mężczyźni. Jak zauważa jedno ze
źródeł, na które się w niniejszej pracy powołuję: w latach 1580-1665 spalono na
europejskich stosach 1700 osób, z czego 1/3 to byli mężczyźni. Domniemani
czarownicy byli skazywani na tę karę śmierci głównie w krajach takich jak: Islandia,
Estonia, oraz Finlandia; jednakże warto pamiętać także o tym, iż wg badań Rolfa
Schultego w Rzeczy Niemieckiej w okresie od XV do XVIII, co czwarta osoba
palona na stosie za proceder związany z magią była mężczyzną[4].
Warto
tutaj także nadmienić, iż akt spalenia na stosie nie miał w swym celu (jak się powszechnie
przyjmuje) zadać skazańcowi śmierć w okrutnych męczarniach. Przede wszystkim
chodziło tutaj o symboliczny akt oczyszczenia, nawiązujący do kutrowej
symboliki żywiołu ognia, czyli: oczyszczenia i odrodzenia.
Wedle przekonań głównym celem praktyk
magicznych podejmowanych przez mężczyzn było pomnażanie plonów oraz dobytku;
podczas gdy kobieca działalność w sferach magicznych opierała się na dziedzinach
życia ludzkiego takich jak: narodziny, śmierć, miłość, a w końcu także dodać do
tego należy kontakt z siłami nadprzyrodzonymi.[5]
Wśród zawodów, które łączono z posługiwaniem się magią należy wymienić:
-
kowali (przez wzgląd na ich umiejętność zapanowania nad materią metalu i
kształtowaniem jej podług własnej woli);
-
pszczelarzy (potrafili zjednać sobie i podporządkować pszczoły);
-
owczarzy (z powodu ich bliskości z naturą wynikającej z wypasem owiec i opieki
nad tymi zwierzętami, która to wymagała znacznie bardziej specjalistycznej
wiedzy niż miało to miejsce w przypadku innych gatunków zwierząt);
-
młynarzy (legendarne są opowieści o tym, jak wielu z nich miało na swych
usługach istoty mroczne);
-
aptekarzy (często mylono ich z czarownikami, stąd znak krzyża miał
sygnalizować, iż producentów leków nie należy łączyć z siłami ciemności, lecz
nauką);
-
księży (wierzono bowiem, że księża potrafią wpływać na świat za pomocą białej
magii);
-
znachorów i zaklinaczy[6].
Słowem: wszędzie tam gdzie wykonywanie
danej profesji wiązało się z wiedzą przekazywaną wąskiemu gronu osób, co
społeczności lokalne często było szeroko rozumiane pod pojęciem „wiedzy
tajemnej”. Nie inaczej było w przypadku kobiet, wszak bez kozery słowo
„wiedźma” w swej etymologii oznaczać miało po prostu: „tę która wie”. Jednak
różnica pomiędzy przedstawicielami większości wymienionych powyżej zawodów (z
wyjątkiem owczarzy, znachorów i zaklinaczy), a kobietami uznawanymi za
wszelakiej maści: „babki”, „mądre” polegała na tym, że działalność tych drugich
w istocie opierała się na wykorzystywaniu rytuałów magicznych. I tylko od
charakteru działalności konkretnej osoby wynikało czy jej praktyki można było
przyporządkować do tzw. „białej”, bądź „czarnej magii”.
Jak wynika z zapisów przesłuchań osób
oskarżanych o czary: rola mężczyzn biorących udział w sabatach organizowanych
na okolicznych „łysych górach” nie ograniczała się jedynie do uczestnictwa w
orgiach, czy też innych podejrzanych praktykach. Co ciekawe występować mieli
tam oni bardzo często w charakterze grajków, przygrywających do odbywających
się tam wszelakich hulanek oraz swawoli. Czasami przybywać mieli oni w tamto miejsce
na dość nietypowych „wierzchowcach” jakimi okazywać się miały latające świnie.
Relacje często wzmiankują, że owi muzykanci umilający czas na sabatach prócz
powszechnie znanych instrumentów, mieli korzystać także z tych nietypowych,
pośród których wymienić należy chociażby igłę (sic!). Ponoć muzyka na niej
wygrywana była trudna do opisania: brzmieć miała zarówno złowieszczo, jak i
pięknie zarazem.
Trzeba też dodać słów kilka o „tajemniczych”
owczarzach, do których postaci zdarzyło nam się parokrotnie nawiązywać. W
przeciwieństwie do pasterzy bydła, czy też innej trzody domowej uważani byli
oni za osoby „bliżej związane z naturą”. Wiązało się to z charakterem wypasu
owiec, jak i sprawowaną nad nimi opieką, która to często wymagała
specjalistycznej wiedzy, często przekazywanej w obrębie danej rodziny z ojca na
syna. Praktyki weterynaryjne nie były jednymi których się oni podejmowali,
bowiem zdarzało im się także leczyć ludzi, odżegnywać uroki, a nawet (o czym
była już mowa) podejmować walkę z istotami nadprzyrodzonymi!
Chłop na stosie, czyli jak to z sądzeniem
czarowników bywało.
Pławienie Czarownicy.
W 1690 r. w Nowym Koźminie doszło do
sytuacji, w której osobą oskarżoną o praktykowanie czarów został Grzegorz
Klecha, zaś jego oskarżycielem miał być mieszczanin Stanisław Rogalski.
Wszystko zaczęło się cztery lata wstecz, gdy żona oskarżającego miała pokłócić
się z inną okoliczną kobietą, a w trakcie sprzeczki każda ze stron miała
zarzucać drugiej bycie czarownicą. Rogalski nie puścił zniewagi małżonki
płazem, i chcąc bronić jej czci udał się do tamtejszych władz, żądając
zasłużonego procesu. W trakcie jego trwania dziewczyna oskarżająca jego żonę o
praktykowanie czarów, zapytana o podstawy swych pomówień względem Rogalskiej, miała
powoływać się na słowa zasłyszane od Grzegorza Klechy. Gdy ten został wezwany
na świadka, stwierdził, iż owych faktów miał dowiedzieć się podczas odpustu w
Gostyniu.
Do
czasu dalszego wyjaśnienia sprawy Klecha miał pozostać w ratuszowej celi… z
której w nie do końca jasnych okolicznościach udało mu się zbiec. W wyniku owej
sytuacji zasądzono, że obie strony sporu tj.: Rogalski i Biskupczanka zostali
zmuszeni do zapłacenia grzywny, która miała zwrócić koszta przewodu sądowego.
Rogalski zamierzał jednak szukać
sprawiedliwości dalej. Usłyszawszy, iż Grzegorz Klecha przebywa w Pleszewie,
udał się właśnie tam. Udało mu się też pojmać zbiega, jednak zanim zadecydował
powrócić wraz z nim do Koźmina Nowego, postanowił przenocować u jednego z
tutejszych mieszczan. Rankiem okazać się miało, iż sprawca całego zamieszania –
Grzegorz Klecha znikł. Wydawało się wręcz, że dosłownie, bowiem: powrozy, którymi
miał być przywiązany do stołu pozostały nierozerwalne - zupełnie jakby mężczyzna,
sobie znanym sposobem rozpłynął się w powietrzu.
Ostatecznie udało się go pojmać
ponownie, wówczas to zanim rozpoczął się jego proces: przez następne trzy dni i cztery noce, kiedy postanowił
posłać po swoją żonę, aby zabrała jego kożuch i ubrania. Miał przy tym
powiedzieć do niej: „Pobierz to, bo ja stąd już nie wyjdę, kat to pobierze
wszystko”, i dodał: „Ale też sam nie pójdę z tego świata, pójdą też i drugie”.
Usłyszawszy to Rogalski, zapytał, kogo ma na myśli. Klecha odrzekł, że będą to
Jantkowa (żona burmistrza), owczarka Jakubowa i garncarka Potoczyna. Rogalski
usłyszawszy, że czarownicą ma być również żona burmistrza Jantka, chyba się
mocno wystraszył, gdyż „nie mając znikąd pociechy, ani od dworu, ani od
burmistrza, ani straży nie mając, kazałem czwartej nocy żonie popuścić tego
Klechę”, który potem uciekł z miasta i nie było go ponad półtora roku. Po ucieczce
Klechy skazano Rogalskiego – za to, że na to pozwolił – na zapłacenie kary w
wysokości 30 grzywien. Rogalski, opisując w 1690 r. tę
sprawę sądowi, zeznał, że przed ucieczką Klechy z jego domu pojawiła się żona
uciekiniera, i powiedziała, iż jeśli jej mąż umie czarować, to musiał się tego
nauczyć od Biskupki, gdyż często u niej bywał. Opowiedziała również historię
rzucającą cień podejrzenia na męża. Pewnej czwartkowej nocy (powszechnie
wierzono, że to w tę noc czarownice i czarownicy spotykają się z diabłem),
obudziwszy się, zobaczyła, że mąż przy niej nie leży, zaświeciła świeczkę i
poszła do sieni. Tam Klecha siedział przy ognisku w kominie, a nogi miał
zimniusieńkie jak lód. Na pytanie, co robi, odparł: „Jam był u Kaśki” –
chodziło o Biskupkę [7].
Grzegorz Klecha miał powrócić do Nowego
Koźmina po półtora roku, gdzie też podjął pracę u brukarza. W pewien piątek
parobek Rogalskiego miał przejeżdżać przez groblę, przy której naprawie uczestniczyć
miał znany nam zbieg. Woźnica ostrzegł robotnika by ten osunął mu się z drogi,
gdyż w przeciwnym razie może zostać przypadkiem potrącony przez konia bądź wóz.
Reakcją Klechy miało być jedynie dotknięcie konia, który w niedługim czasie,
dziwnym zbiegiem okoliczności miał okuleć. Tego Rogalskiemu było zbyt wiele i
postanowił po raz kolejny postawić Klechę przed sądem.
Oskarżony w trakcie tortur miał m.in. przyznać
się do przebywania na sabatach, które odbywać się miały w starym dworzysku we
wsi Sośnica (współcześnie gmina Dobrzyca, pow. pleszewski), z czasem zaczął
wydawać także i inne osoby, które miały wraz z nim uczestniczyć w tego typu
schadzkach (m.in. wspominaną żonę burmistrza, która przybywać tam miała karocą).
Co
ciekawe wiara w czarownice w Koźminie i
najbliższej okolicy trwała nadal w XIX w., co poświadcza pośrednio Edward
Raczyński, który odnotował, że w mieście tym powszechnie wierzono, jakoby od
narożnej wieży zamku koźmińskiego miał prowadzić podziemny korytarz do odległej
o 3 km na południe wsi Czarny Sad i kończyć tam na pagórku zwanym Łysa Góra, na
którym niegdyś miały się spotykać czarownice[8].
Powróćmy jednak do procesu Grzegorza
Klechy. Przytoczyć miał także taką oto relacje, zgodnie z którymi nie raz miał
mieć do czynienia z siłami nieczystymi:
Pewnego dnia
wysłano go z Koźmina z listem do Karmina. Szedł przez las i myślał, „jako to
około mnie bieda była i z żoną, i płakałem, i zastąpił mi [drogę] jakiś pan w
lesie, w nocy, na koniu, i namawiał mnie, żebym mu służył. Mówił mi: będziesz
miał dobrze, dam ja tobie pieniędzy, dam ci talarów. Mówił mi, żebym z nim
wsiadł na konia, żebym jechał z nim. Jam go pytał: dokąd? On mi rzekł: tu do
Sośnicy na dworzysko, alem ja nie chciał, i mówił mi: jest nas tam dość, i jam
się przeżegnał. Znowu kiedym pasł woły ku Gałązkom na kałach [miejsce lesiste i
błotniste], to mnie też byli wzięli[9]”.
Co więcej, w trakcie przesłuchania miał
się przyznawać m.in. do następujących praktyk magicznych: uwięziony zaś w kłodę przyznał, że w zeszłym roku „na wielkim lesie” za
Budami zakopał dębowe liście w garnuszku. Uczynił to, aby sprowadzić suszę, po
to, aby bydło zdychało i aby wylęgły się robaki, które wyżrą trawę. Zakopując
garnek, miał wypowiedzieć następujące słowa: „Niechże będzie susza i deszcz
niech nie pada, póki to liście nie zgnije”[10].
Ostatecznie wyrokiem sądu w Koźminie Grzegorz
Klecha, podobnie jak wszystkie ze wskazanych niego kobiet (które także zostały
przesłuchane i osądzone, a wśród nich pojawiały się także postaci domniemanych
czarownic z Rozdrażewa), zostali skazani na śmierć poprzez spalenie na stosie. Nie
jest to jednak koniec „rodzinnej sagi rodu Klechów”, z oskarżeniami o
praktykowanie magicznych procederów w tle. W 1692 r. przed tym samym sądem stanąć
miał tym razem jego syn, który przyznał się nie tylko do praktykowania magii,
ale także do tego że: w arkany rocznego rzemiosła miał wtajemniczyć go własny
ojciec, wspólnie mieli także uczestniczyć w odbywających się we wsi Sośnica
sabatach. W kontekście tego o czym sobie powiedzieliśmy, nikogo chyba nie
zdziwi fakt, iż ostatecznie syn podzielił los swego ojca.
Z koźmińskich akt sądowych dotyczących
tamtejszych procesów o czary warto jeszcze przytoczyć następujące sytuacje:
Zarzut parania
się czarami postawiony został w 1769 r. mieszczaninowi koźmińskiemu, ławnikowi
przysięgłemu Wawrzyńcowi Jaworskiemu przez innego mieszczanina Bartłomieja
Malińskiego. Stało się to w domu burmistrza Tomasza Piotrkiewicza i w jego
obecności. Maliński obwiniał Jaworskiego, że ten za pomocą czarodziejstwa miał
go pozbawić wzroku42. Sprawa trafiła przed oblicze sądu także z tego powodu, że
Maliński dokonał najścia na dom Jaworskiego, pobił go, a także zabrał „dobre
imię”. Maliński przed sądem jednak wycofał się z oskarżenia o czarostwo,
stwierdzając, że „częścią dla zalanych trunkiem, częścią dla zasinienia
podbitych i puchłych oczu, niemający naówczas należytego odwidzenia, z pasyi, z
bólu, bez wszelakiego rozmyślenia, nieforemne wymówił słowa, na którego
uleczenie wielu przez przyjaciół szukał sposobów, jako tyż i na ratuszu
publicznie pana Jaworskiego przepraszał”[11].
W 1734 r.,
doszło do sporu między Grzegorzem Masłowskim a Błażejową Króliczką, żoną
Błażeja Kowala. Króliczka zarzucała Grzegorzowi popełnienie jakichś złych
uczynków, nie potrafiła jednak tego udowodnić. Za pomówienie została ukarana
przez sąd trzema dniami odsiadki na ratuszu, musiała też trzy razy obnieść
kamień dookoła ratusza oraz oczywiście przeprosić Masłowskiego. W trakcie sporu
doszło do oskarżenia rzuconego przez Masłowskiego, że Króliczka jest
czarownicą. Po wydaniu wyroku skazującego Króliczkę wezwano Masłowskiego do
burmistrza i wypytywano, na jakiej podstawie rzucił oskarżenie czarostwa.
Wyjaśnił, że to z tego powodu, „bo mu dziecię alias chłopca ususzyła tak dalece, że mu nogi pokręciła i chodzić nie
może przez jej czarodziejstwo”[12].
Próba wagi.
Na Krajnie najsilniejszym ośrodkiem
miejskim w omawianym okresie procesów o czary była Łobżenica, stąd też
tamtejszy sąd bardzo często wyrokować miał w sprawach osób posądzanych o
praktykowanie magii. Obowiązywało w niej wspominane wcześniej prawo
magdeburskie, na mocy którego w wieku XVII tamtejszy sąd wydał wyrok w co
najmniej w 30 procesach tego typu.
Pierwszym, w którym na ławie oskarżonych
zasiadł mężczyzna miał miejsce w 1676 roku, i dotyczył on osoby trzebońskiego
owczarza Piotra Kacy, który został oskarżony przez trzebońskiego karczmarza o
to, że spowodował szkody na jego własnym zdrowiu oraz wśród jego trzody.
Niestety nie znamy wyniku tegoż procesu[13].
Tymczasem
w 1690 r. odbył się proces Macieja Piskuły z Piesny, którego sąsiedzi oskarżali
o czynienie szkód przy pomocy czarów. Początkowo mężczyzna poprosił o poddanie go próbie wody, a gdy ta
wypadła dla niego niepomyślnie, oskarżony przyznał się do winy m.in. zeznając
że: uczyć się od niejakiej Bobkowej z Piesnej, z którą udawał się na sabaty na
„łysej górze” za Luchowem w Jastrzębcu[14].
Wyjawić miał także personalia innych osób, które rzekomo wraz z nim miały
uczestniczyć w tego typu spotkaniach – wszystkie one miały pochodzić ze wsi
Rataje, był wśród nich także jeszcze inny mężczyzna. W ostateczności zarówno
Piskuła, jak i pozostałe wskazane przez niego osoby, po odbyciu wszelkich
sądowych procedur zostały uznane winnymi
„czarostwa”, a w ostateczności skazane na stos.
Wyjątek
dotyczyć miał starszej kobiety ze wsi Rataje, która w trakcie tortur nie
przyznała się do zarzucanych jej czynów, w wyniku czego została uznana za
niewinną i ostatecznie uniknęła kary.
Warto tutaj wyjaśnić sobie dwie
kwestie pojawiające się w przytaczanym procesie. Pierwszą jest słynna „próba
wody”, która w swej istocie powinna być rozumiana jako sąd boży. Uważano
bowiem, iż woda jest święta, a co za tym idzie: „złego do siebie nie przyjmie”
– zatem jeśli w trakcie owej próby osoba jej poddawana utonęła: oznaczało to,
że była niewinna. Biorąc pod uwagę jej nieciekawą sytuację przyznać trzeba, iż
los ten był marnym pocieszeniem. Czasem zdarzało się, że oskarżeni, aby uniknąć
dalszych przesłuchań podszytych brutalnymi torturami, sami żądali dla siebie
owej próby (jak wiemy, tak uczynić miał Piskuła – niestety z marnym dla siebie
wynikiem). Natomiast jeśli ktoś zamiast
tonąć unosił się na wodzie, uznawano to za niezbity dowód tego, iż był pod
władzą sił niesytych… i w zasadzie finał był już dobrze znany. Pamiętajmy jednak,
iż w tamtych czasach noszono na sobie szerokie wielowarstwowe szaty, które
zwłaszcza w przypadku kobiet utrudniać miały pójście na dno. Pytanie: jak wielu
niewinnych osób los został przypieczętowany właśnie w ten sposób?
Drugą kwestią są tortury, którym
poddawano oskarżonych aby wydobyć z nich odpowiednie zeznania. Były one na tyle ciężkie, iż zdołały złamać
niejedną osobę, która nawet będąc niewinną, ale za to pragnącą zakończyć swe
męki, decydowała się przyznać do wszystkiego co jej zarzucano, a czasem
powiedzieć nawet o wiele więcej, niż od niej oczekiwano. Jednak w przypadku
osób, które w trakcie tortur nie przyznały się do winy, a nawet przeżyły
zgotowaną im katorgę (jak było w przypadku wspomnianej starszej kobiety ze wsi
Rataje) – były uznawane za niewinne.
Zanim „opuścimy” Krajnę warto przytoczyć
jeszcze jeden proces z 1695 roku, w którym oskarżonym był Jana Censlawa ze wsi
Młotkowice. Został on oskarżony przez niejakiego Bracha, o spowodowanie śmierci
jego siostry przy pomocy magii. I choć mężczyźnie nie udało się udowodnić
zarzucanego mu czynu, to faktem jest iż przeciwko niemu zeznawać miało
czternastu mieszkańców tej samej wsi. Świadczy to z pewnością o tym jak bardzo
oskarżony był skonfliktowany z lokalną społecznością. Jednak czy był winien
zarzucanych jemu czarów? Tego niestety nie wiemy, gdyż wyrok w tej sprawie nie
zachował się do naszych czasów[15].
Próba igły.
Kolejnych
przykładów dostarczać nam będą akta sądowe pochodzące z wągrowieckiego sądu. W
procesie z 1723 roku mamy znów do czynienia z sytuacją, w której na ławie
oskarżonych zasiada mężczyzna oskarżony o paranie się magią. Oskarżenie wnieść
miał Fabian Majeski, właściciel Lechlina, który oskarżał małżonków Michała i
Jadwigę Świtałów o praktykowanie podejrzanych procederów, w wyniku których
poniósł on spore szkody w zbiorach, koniach i bydle. W trakcie przesłuchania
Michał Świtała miał zeznać m.in., iż mrocznego rzemiosła miał nauczyć się od
niejakiego Frącka Chłopa, który nauczył go „sztuki” pomnażania własnego
dobytku, kosztem szkód u innych.
Wyrokiem sądu para małżonków została spalona na stosie[16].
Trzeba tu także zauważyć, iż przypadki w których o praktykowanie magii
oskarżano parę małżonków, a następnie skazywano ich na śmierć, nie były niczym
rzadkim. Czasami podobny los spotykał osoby spokrewnione, bądź spowinowacone ze
sobą w innym stopniu.
Inny przypadek pochodzić będzie z
Kakulina z 1727 roku, kiedy to Wojciech Vizer oskarżył swego sąsiada Jana Korta
o to, że ten wyrządził mu szkody w bydle. Początkowo oskarżony miał twierdzić,
iż oskarżenie to jest zemstą jego sąsiada za nazwanie go „hyclem”. Jednak w trakcie
dalszych przesłuchań i tortur miał on przyznać się do uczestniczenia w
sabatach, w których uczestniczył w roli muzykanta[17].
Międzyczasie doszły i inne oskarżenia wysunięte przeciwko mężczyźnie przez
kolejnych świadków, m. in. te mówiące o tym iż za pomocą sobie znanych praktyk podtruwać
miał on zwierzęta należące do innych rolników, a także okolicznego dziedzica.
Posądzano go także nawet o przejażdżki
na dość nietypowych wierzchowcach takich jak np. świnie, psy i koty.
Nieco później w 1738 roku przed
sądem wągrowieckim stanąć miał pochodzący ze wsi Dziewoklucz Grzegorz
Dubelstreyn, którego także posądzano o czary. Oskarżony podobnie jak Michał
Piskuła z Piesny na Krajnie miał poprosić o poddanie siebie „próbie wody”. Niestety
i w jego przypadku wynik okazał się niepomyślny, i choć dowodzić miał on jasno,
że mężczyzna jest niechybnie czarownikiem, to w rezultacie oskarżonemu nie dane
było stanąć na stosie. Przynajmniej nie w sposób, w jaki spotkał jego
omawianych poprzedników, bowiem miał on umrzeć niedługo po swym „pławieniu”, w wyniku powikłań których się w
jego wyniku nabawił. Mimo wszystko podjęto decyzję o pośmiertnym spaleniu jego
ciała, co ówcześni jemu pojmować mieli
jako rytuał oczyszczenia[18].
Ostatni przykład pochodzić będzie z roku
1731 roku, kiedy to w akt oskarżenia o
sodomię został postawiony Franciszek Sienicki. Mężczyzna nie tylko przyznał się
do swych fantazji i praktyk seksualnych, ale także do bywania na sabatach
czarownic. Wyrokiem sądu został skazany na śmierć na stosie, gdzie miał zostać
spalony… wraz z bydlęciem, z którym zwykł współżyć[19].
Poruszone przeze mnie w dwóch ostatnich
omawianych sprawach aspekty takie jak: rytualne oczyszczenie poprzez spalenie
ciała skazańca, oraz spalenie zwierzęcia wraz z człowiekiem oskarżonym o
zoofilię, pozostaną szerzej omówione w ostatnim podrozdziale niniejszej części
serii.
Rzecz o tym, jak zwierzęta do procesu sądowego prawa
miały.
Proces lochy z prosiętami we Francji.
Przyznam szczerze, że zaintrygowana
tematem zwierząt stawianych przed sądem staram się doszukać informacji na temat
tego typu procesów w naszym regionie – niestety na ten moment bezskutecznie.
Jedyną wzmianką tego typu jest przytoczony przeze mnie jest proces Franciszka
Sienickiego, jednakże i on nie dotyka sprawy w sposób o jaki tutaj chodzi.
Jednakże w ramach ciekawostki pozwolę sobie omówić po krotce owo nietypowe
sądowe „zjawisko”, które współcześnie
może dziwić, jednak dla minionych pokoleń posiadało pewne uzasadnienia.
Wzmianki na temat tego jakoby zwierzęta
miały stawać przed sądem sięgają czasów starożytnych, jednakże ich największy
wzrost należy odnotować w okresie przypadającym od połowy XIII w., do połowy
XVIII wieku. Udokumentowano miało być wówczas około dwustu procesów tegoż
rodzaju[20].
Rozróżniamy procesy kryminalne przed sądem
świeckim, w których oskarżano pojedyncze zwierzęta domowe, „winne” np. zabicia
człowieka; oraz procesy kościelne, w których sądzono nieuchwytnych „sprawców”
plag, dokuczających ludności jak gryzonie czy owady. Sądzono zwykle zaocznie,
czasem jednak sprowadzano
na rozprawę
egzemplarz gatunku, skazując go i wykonując na nim egzekucję. Trzeci rodzaj
procesów obejmował przedmioty, które bądź to były narzędziem przestępstwa, bądź
w jakiś sposób przyczyniły się do nieszczęścia (np. padające drzewo). Można tu
zaliczyć nieprocesowe egzorcyzmy i klątwy, a także zniszczenie zwierzęcia w
karaniu zoofilii, połączone z usuwaniem akt procesowych. Pokrewna z tą jest
inna prawna tradycja germańska, nakazująca niszczenie domu, w którym zgwałcono
kobietę. Zabijane były wówczas także zwierzęta, które przy tym były, a jej nie
pomogły.[21]
Kuriozalna sprawa, czyż nie? Aby
pojąć tego stan rzeczy należy zagłębić się w sposób myślenia ludzi z minionych epok. Najpierw trzeba skłonić się
ku wyjaśnieniom pochodzącym z filozofii świata antyku, gdzie niejednokrotnie
dochodziło do zjawiska antropomorfizacji (uobecniającego się zwłaszcza w
bajkach). Dla starożytnych Greków antropomorfizacja
była zapewne możliwa również dlatego, że z trzech dusz, o których mówiła
„klasyczna” psychologia (Platon, Arystoteles), dwie człowiek dzielił ze
zwierzętami (zmysłową i wegetatywną), różnił się zaś wyłącznym posiadaniem
duszy rozumnej. Unifikacja duszy, zastąpienie troistości trójaspektowością,
jest wynalazkiem dominikańskim (tomizm), franciszkanie długo obstawali przy
troistości, wyróżniając jedynie duszę rozumną jako pochodzącą od Boga[22].
Nawiązując
do myśli średniowiecznych myślicieli, należy tutaj przywołać postać św. Tomasza
z Akwinu, który: nie pochwalał
ekskomunikowania zarazy, ponieważ zwierzęta nie mają rozumu, nie mogą czuć się winne i nie podlegają karze; co
najwyżej mogą być wysłannikami diabla, ale wtedy to sprawca szkody, a nie
narzędzie powinno być osądzone[23].
W
sposobie pojmowania tych kwestii przez późniejszych myślicieli dają się wyczuć pewne sprzeczności, w próbie
rozstrzygnięcia poruszanych tutaj kwestii: Montaigne
stawiał ich moralność i racjonalność wyżej od ludzkiej, podczas gdy Descartes
odmawiał im nie tylko moralności i rozumności, ale nawet świadomości[24].
Aby w pełni zrozumieć sens
przyznawania zwierzętom praw stawania przed sądem należy zwrócić uwagę na
cztery najważniejsze kwestie determinujące sposób myślenia ludzi minionych
epok. Po pierwsze: zgodnie z
judeochrześcijańskim systemem wartości zakładano iż choć zwierzęta mogą być
uznawane za „braci mniejszych”, ba! Zostały przez Boga stworzone przed
człowiekiem, to jednak stoją w
hierarchii niżej od człowieka, a zatem zabicie go przez którekolwiek z nich
poczytywane było jako złamanie boskich praw. Z tych samych względów uważano
zwierzęta za mniej rozumne, czyli nie mogących w pełni pojąć zasad moralnych. A
co za tym idzie czyniło je to tym bardziej podatne na oddziaływanie na oddziaływanie
mrocznych, demonicznych sił (mogły zostać sługami czarownic, bądź narzędziami w
diabelskich rękach). Inny sposób myślenia zakładał, że zwierzęta w pewien
sposób potrafią podejmować świadome decyzje – a co za tym idzie: mogą świadomie
zechcieć wyrządzić człowiekowi krzywdę. Skoro tak: to tym bardziej należy je
czynić jako ludzkiego przestępcę, chociażby po to aby zadość uczynić rodzinie
ofiary, pomóc im dokonać zemsty wymierzając sprawiedliwość[25].
Trzeba
jednak podkreślić, że ówczesne autorytety prawnicze i teologiczne wypowiadały
się o tym procederze krytycznie. Uznawały istnienie takiego obyczaju,
wynikającego z lokalnych tradycji i praktyki sądowej, ale nie znajdowały
uzasadnienia dla skazywania zwierząt ani w prawie, ani w nauczaniu
Kościoła[26].
Coś dla tych, którzy myśleli że procesy i egzekucje zwierząt to odległe dzieje:
W 1916 roku słonica Mary występująca w jednym z ówczesnych amerykańskich cyrków, w wyniku wypadku przyczyniła się do śmierci jednego ze swych opiekunów. W efekcie zdecydowano o egzekucji zwierzęcia.
Niektórzy badacze sugerują jakoby odbywające
się w przeszłości procesy zwierząt miały posiadać charakter edukacyjny. W
czasach gdy nie wszyscy rozstrzygający owe spory byli piśmienni (nie
wspominając o reszcie społeczeństwa), należało w jakiś sposób zapoznać ich z
przebiegiem procesu, sądowymi procedurami. Poza tym proces zwierzęcia, jak i
jego skazanie miały stanowić przestrogę dla przestępców pośród ludzi, uświadamiając
ich jaka kara czeka ich za popełnienie danego wykroczenia. Nie wszyscy jednak
badacze przyjmują to wyjaśnienie, argumentując fakt ten, iż zjawisko to nie
było na tyle powszechne by spełniać przypisywane mu funkcje[27].
O co zatem mogło chodzić? Biorąc pod
uwagę dominujący dawniej religijno-magiczny sposób pojmowania świata,
przychylam się ku wyjaśnieniu, iż chodzić tutaj mogło o symboliczny ryt
oczyszczenia. Rytuał oznacza określone
tradycją czynności, które swoją wymową symboliczną mają spowodować z m i a n ę
s y t u a c j i uczestników[28].
W tym kontekście chodzić tutaj
będzie o powrót do sytuacji sprzed popełnienie przez zwierzę „przestępstwa”,
które swym występkiem zbrukało okoliczną społeczność. Proces i wyrok mają za zadanie
zmyć tę skazę, oczyścić. I tak też miało to miejsce w przypadku pośmiertnego
spalenia ciała Grzegorza Dubelstreyna, spalenie na stosie Franciszka
Sienickiego wraz z towarzyszącym mu bydlęciem… a także w przypadku każdego
dowolnego wyroku spalenia na stosie domniemanej czarownicy, lub czarownika.
Chodziło tutaj bowiem nie tylko o oczyszczenie duszy ich, ale i całej
społeczności, która uchodzić mogła za zbrukaną ich występkiem.
Kończąc wątek procesów w których na
ławie oskarżonych zasiadały zwierzęta warto dodać, iż właściciel chcąc zrzucić
z siebie ciężar odpowiedzialności za popełnione przez nie czyny zrzekał się do
nich praw. W tej sytuacji bezpańskie zwierzę odpowiadało wyłącznie za siebie. Zdarzało
się że wyrokiem sądu zwierzę unikało kary śmierci i przechodziło na własność
rodziny osoby poszkodowanej (tyczyło się to głównie koni, które postrzegane były
za dobro luksusowe), a w ekstremalnych sytuacjach jak w przypadku klęski głodu możliwym
było spożycie jego mięsa (czego zazwyczaj unikano przez wzgląd na jego
nieczystość). Jeśli ktoś dopuścił się ze zwierzęciem aktu zoofilii (tak jak
Sieniecki) zwierzę palono wraz z nim, gdyż i je uważano za skalane.
Zwierzęta miały prawo do procesu na
równi z człowiekiem, ba! Miały nawet prawo posiadać własnego obrońcę, odwołania
się od wyroku. W przypadku procesów kościelnych oskarżone o herezję, mogły
zostać nawet obłożone ekskomuniką! Kiedy jednak zasądzano o śmierci przez
powieszenie zazwyczaj wieszano
zwierzęcego skazańca na drzewie, rzadko się zdarzało by czyniono to zwyczajowo
korzystając z szubienicy.
Ciekawostkę
stanowić może fakt, w sytuacjach gdy człowiek dopuścił się wyjątkowo
odrażającej zbrodni, to w jego pobliżu wieszano psa, bądź nawet kilka. Zarówno człowieka
jak i zwierzęta wieszano wówczas „do góry nogami”, w taki sposób aby
rozdrażnione i przerażone psy miały możliwość kąsania skazańca. Czasem
rozpalano pod nimi ognisko co jeszcze bardziej czyniło zwierzęta zajadłymi. Sam
sposób wykonania egzekucji w taki sposób upadlał skazańca – zniżał go do stanu
zwierzęcego, tym samym odbierając ludzką godność. Dało to początek powiedzeniu:
„wieszać na kimś psy”.
Jak wskazywał
Zygmunt Gloger w swej „Encyklopedii staropolskiej”, w polskim sądownictwie
istniał także zwyczaj zgodnie z którym: jeśli ktoś został postawiony przed
sądem za mówienie oszczerstw wobec jakiejś osoby, i udowodniono mu jego winy,
człowiek ten musiał wczołgać się pod stół i niczym pies szczekający z budy wygłosić
stosowną formułkę potwierdzającą jego przyznanie się do winy. Stąd też wzięło się zresztą inne powiedzenie: „odszczekiwać
coś”.
I zupełnie już na
sam koniec warto jeszcze raz powołać się na to samo źródło, gdzie w jednym z
tomów istnieje wzmianka mówiąca o tym: gdy w zamierzchłych wiekach ktoś „wsławił
się” w walce tchórzostwem, to jego zwierzchnik miał prawo wręczyć mu potem
publicznie zajęcze futro (znak tchórzostwa), oraz kądziel (sugerującą, iż być
może mężczyzna ta zamiast wojaczki,
winna zająć się bardziej kobiecymi sprawami).
Za tydzień ciąg dalszy.
Przypisy.
[1] Region Wielkopolska
Wschodnia, Wschodniowielkopolskie
polowanie na czarownice, cz. 1: Geneza:
[2] Marcin Stąporek, Ostatnie pławienie czarownicy:
https://www.trojmiasto.pl/wiadomosci/Ostatnie-plawienie-czarownicy-n36572.html
(stan na dnia 09.02.2020).
[3] Marcin
Moeglich, Procesy o czary przed sądem miejskim wągrowieckim - chronologia i
dynamika zjawiska, [w:] Wangrovieciana, t. III, 2016, s. 47.
Jacek Wijaczka, Mężczyźni jako ofiary procesów o
czary [w:] Czasy Nowożytne : periodyk poświęcony dziejom polskim i
powszechnym od XV do XX wieku , tom 17, rok 2004, s. 17-18.
|
[5] Zob. Tamże.
[6] Zob. Region Wielkopolska
Wschodnia, dz. cyt.
[7] Jacek
Wijaczka, Oskarżenia i procesy o czary w
Koźminie w XVII-XVIII wieku, [w:] Roczniki Historyczne, t. 82, 2006, s.
203.
[8] Tamże s.
213.
[9]Tamże, s.
206
[10] Tamże. 207
[11] Tamże, s.
213,
[12] Tamże,
s. 211.
[13] Tegoż, Mężczyźni jako…, s. 20.
[14]Zob.
Tamże, s. 21.
[15] Zob.
Tamże, s. 23-24.
[16] Marcin Moeglich, dz. cyt., s. 67.
[17] Zob.
tamże, s. 70.
[18] Zob.
tamże, s. 75.
[19] Zob. tamże,
s. 74.
[20] Zob. Andrzej Dąbrówka, Dawne procesy zwierząt jako
dramaty rytualne:
http://rcin.org.pl/Content/56070/WA248_70694_P-I-2524_dabrowka-dawne.pdf
(stan na dnia 09.02.2020).
[21] tamże.
[22] Tamże.
[23] Tamże.
[24] Tamże.
[25] Tomasz
W. Gromlewski, Kogut spalony na stosie, czyli procesy zwierząt w
średniowieczu:
(stan na dnia 09.02.2020).
[26] Tamże.
[27] Zob. Andrzej
Dąbrówka, dz. cyt.
[28] Tamże.
Bibliografia.
1.
Dąbrówka
Andrzej, Dawne procesy zwierząt jako dramaty rytualne:
2.
Edusens.pl,
O wieszaniu psów:
3.
Gloger
Zygmunt, Encyklopedia Staropolska.
4.
Gromlewski Tomasz W., Kogut
spalony na stosie, czyli procesy zwierząt w średniowieczu:
5.
Moeglich
Marcin, Procesy o czary przed sądem
miejskim wągrowieckim - chronologia i dynamika zjawiska, [w:]
Wangrovieciana, t. III, 2016.
6.
Pytko
Kazimierz, Historia procesów sądowych z udziałem zwierząt,
7.
Region Wielkopolska Wschodnia, Wschodniowielkopolskie polowanie na czarownice, cz. 1: Geneza:
8.
Rosa
Igor, Człowiek średniowiecza wobec świata zwierząt:
9. Stąporek Marcin, Ostatnie pławienie czarownicy:
10.
Szukamy
org., Zwierzęta przed sądem:
11.
Trynheim
–historia sekretna, Procesy zwierząt w średniowieczu:
12. Wijaczka Jacek, Mężczyźni jako
ofiary procesów o czary [w:] Czasy Nowożytne : periodyk poświęcony
dziejom polskim i powszechnym od XV do XX wieku , tom 17, 2004.
13. Wijaczka Jacek,
Oskarżenia i procesy o czary w Koźminie
w XVII-XVIII wieku, [w:] Roczniki Historyczne, t. 82, 2006.
|
Spis i źródła
ilustracji:
1.
Rycina
„Kartoteki procesów o czary”
2.
Pławienie
Czarownicy
3.
Próba
wagi:
4.
Próba
igły:
Tamże.
5.
Proces
lochy z prosiętami we Francji:
Wikipedia.
6.
Egzekucja
słonicy Mary:
Tamże.