W tym tygodniu po raz kolejny zapraszamy
naszych czytelników w podróż sentymentalną śladem ziemiańskich wspomnień.
Niniejszy materiał prezentujemy dzięki uprzejmości naszego stałego czytelnika –
pana Andrzeja Matusiaka, który udostępnił nam niezbędne materiały prasowe,
ze swoich prywatnych zbiorów – za co bardzo gorąco dziękujemy!!!
Dzisiejszy materiał stanowi swoisty
przedruk, artykułu, który ukazał się 24
maja 2002 roku w „Gazecie Wyborczej Poznań”, jednocześnie stanowiącego XV
część publikowanego tam cyklu: „Album
Wielkopolski”. Autorem artykułu źródłowego jest pan Andrzej Niziołek, a dotyczy on wspomnień pani Elżbiety Hęćkowej (1925-2013),
odnoszących się do życia w przedwojennym majątku w Świnicach Kaliskich. To
właśnie z tegoż źródła pochodzą zarówno opublikowany u nas tekst, jak i
załączone do niego fotografie.
Prezentowany
na naszej stronie materiał przedstawiamy oczywiście w charakterze - pro publico bono.
Elżbiety Hęćkowej gawęda o dworze w Świnicach
Kaliskich.
Któregoś dnia na początku lutego
1938 r. do drzwi mieszkania Jadwigi
Jabłkowskiej przy ul. Pułaskiego 16 w Kaliszu zadzwonił posłaniec.
Przyniósł album na fotografie , który Rego samego dnia starsza pani wybrała i
kupiła w sklepie papierniczym. Album był duży, o oprawkach oprawionych w płótno
i skórę oraz białych, sztywnych kartkach. Płótno zdobiło zdobiły dwie
przecinające je z góry do dołu kremowoczerwone wstążki, na których nićmi
wyszyto kwiaty.
W tym albumie 75-letnia wówczas
Jadwiga ze Skolimowskich Jabłkowska opowiedziała swoje życie. Z pudełka, w
którym przechowywała fotografie, wysypała wszystkie zdjęcia i zaczęła je
wybierać, układać, przycinać, przylepiać, podpisywać… Na pierwszej stronie
wkleiła zdęcia fasady i wnętrz dworu w
Świnicach Kaliskich, w którym się wychowała – podpisała je: „Świnice 1910 r.”.
Potem swoje fotografie z mężem i synem Józefem w roku 1897; Józinka łowiącego
raki, uczącego się jazdy konnej, fechtunku, pozującego z upolowanym lisem;
Świnic z roku 1904, kiedy należały jeszcze do jej brata Józefa Skolimowskiego,
i później, kiedy były zarządzane już przez nią; mnóstwo fotografii dworu,
parku, sąsiadów i przyjaciół, kobiet folwarcznych strzygących owce, dożynek w
1909 r. i omłotów przy użyciu maszyn w 1916 r… Potem znów bliscy: jej
dziadkowie Glotzowie; brat Kazimierz Skolimowski – architekt pracujący we
Władywostoku i na Kaukazie; syn Józef Jabłkowski z żoną Jadwigą z Sączewskich i
dziećmi Wojtkiem i Elżbietką: malutki Jureczek Skolimowski, wnuk Kazimierza…
Jadwiga nigdy się nie dowiedziała, że został reżyserem.
Album pokazała mi Elżbieta Hęćkowa,
wnuczka Jadwigi. Dziwnym trafem przetrwał on wojnę. Tak jak i trochę innych
rzeczy z ostatniego kaliskiego mieszkania Jadwigi Jabłkowskiej przy ul. Śródmiejskiej – na przełomie 1939 i
1940 r. zajętego przez Niemców bałtyckich.
Pamiątek po poprzedniej właścicielce nie wyrzucili. Właściwie nie wiadomo
dlaczego. Czas odcisnął jednak na tej „księdze” swoje piętno. Płócienne okładki
poszarzały i nabyły plam, kwiaty na wstążkach są wytarte, a większość kart jest
luźna. Ale ocalały co do jednej.
Pusty dwór.
Fotografie dworu w Świnicach Kaliskich, z rodzinnego archiwum Elżbiety Hęćkowej (w środku widoczny sam budynek dworu).
Bryczka ciągnięta przez parę kasztanów skręciła z piaszczystej drogi w
aleję prowadzącą do dworu i Elżbietka poczuła słodki zapach lip. Słońce
migotało wśród liści, a koła turkotały i wyrzucały za siebie stróżki piasku i kamyków. Był koniec czerwca
i dziewczyna miała przed sobą dwa miesiące wakacji. Rozpierała ją radość –
właśnie skończyła drugą klasę żeńskiego gimnazjum w Kaliszu.
Bryczka wjechała przez otwartą na
oścież bramę na kolisty zajazd, minęła po prawej stronie park oraz Skarbiec i
konie stanęły przed gankiem. Dwór był parterowy, szeroko rozsiadły, bielony,
niegdyś kryty gontem, teraz zwykłą papą. Na ganku nikt nie czekał, więc
Elżbietka wyskoczyła z powozu i przez obrośniętą dzikim winem glorietę wbiegła
do przedpokoju. Drzwi do stołowego na prawo były szeroko otwarte. Pośrodku
żółtego pokoju, pod belkowanym stropem, z którego zwisała spirytusowa lampa,
stał jasny stół, w tej południowej porze przykryty już białym obrusem (kolorowe
obrusy zakładało się na śniadania i podwieczorki, białe na obiady i kolacje),
ale jeszcze nie zastawiony. Otaczały go te same wyplatane krzesła, a ze ściany
między oknami patrzył ten sam co zawsze Stańczyk Matejki. Wszędzie gdzie tylko
można – na stole, na stoliczku do gazet i drugim do samowara, na kominku
wreszcie, gdzie odbijały się w dużym lustrze – stały bukiety kwiatów: lilii,
lewkonii. Lwich paszczy, w środy i w soboty wymieniane przez mamusię na świeże.
„ Jak zawsze” – pomyślała Elżbietka. Ale
teraz stołowy był pusty, więc obróciła się na pięcie i otworzyła drzwi po lewej
stronie przedpokoju, wiodące do saloniku. Z wyłożonych wzorzystą, kremową
tapetą ścian i szerokich, złotych ram spojrzeli na nią poważnie pradziadkowie Jabłkowscy, Józef i
jego żona Joanna. Jak zawsze uderzyło ją podobieństwo pradziadka do ojca, też
Józefa. Ale teraz Elżbietka nie miała czasu na takie rozważania. Zignorowała
surowe spojrzenia przodków, przebiegła po puszystym perskim dywanie między
stuletnimi już chyba palisandrowymi meblami zapełniającymi salonik i zajrzała
do sypialnego pokoju rodziców. Spodziewała się zastać tu choć matkę, ale i ten
pokój był pusty. Okna były otwarte i powiew wiatru wydymał lekko tiulowe
firanki, a plamy słońca padały na parkiet. Od 20 lat stałą w tym pokoju
czeczotkowa, zrobiona z syberyjskiej brzozy sypialnia – wyprawowe meble Jadwigi z Sączewskich Jabłkowskiej – ale pani
domu ciągle była niezadowolona z urządzenia pokoju i nieustannie go
przemeblowywała. „Mama znów przestawiła meble” – pomyślała Elżbietka. W rogu
pokoju zamiast ślicznej stylowej serwantki stał teraz stoliczek do szycia na
jednej nóżce o „zatoczkowatym”, podnoszonym blacie. Swego miejsca w pokoju
nigdy nie zmieniał tylko wielki „wolterowski” fotel, stojący przy
dwuskrzydłowych drzwiach, na którym zawsze siadywał ojciec Elżbietki. Ona także
lubiła ten mebel, b o szarej jesiennej czy zimowej godzinie można było zwinąć
się w nim w kłębek, nasłuchując rozmów rodziców.
Nie zaglądając do ciągnących się w
dalszej części domu dziecięcych pokoi, Elżbietka przebiegła z powrotem salonik,
przedpokój i stołowy i przez zanurzoną w półmroku kancelarię ojca, przez
kredens którego półki zapełniały się jesienią wszelkiego rodzaju konfiturami,
dżemami i kompotami, po paru schodkach wpadła do kuchni. Ale i tu nikogo nie
było. A przecież przy piecyku do pieczenia mięs i ciast czy przy płycie
kuchennej zawsze kręciła się gosposia i pokojowe. W palenisku buzował ogień, na
płycie stał duży sagan z gorącą wodą i osmalone garnki, w których gotował się
obiad. Ale kobiet nie było. Przez sień Elżbietka wybiegła na tyły dworu.
Zaczynał się tu warzywnik, w którym często można było spotkać ogrodnika
Marcina. Grządki ciągnęły się aż po oficynę, za którą był staw zwany Kaczorkiem
i zaczynał się sad. Nigdzie nikogo. Tylko zza muru odgradzającego warzywnik i
oficynę, od podwórza dobiegało gdakanie kur. – Mamo, Tato – zawołała Elżbietka.
Rodowa legenda.
Słynny świnicki Skarbiec.
Elżbieta, wdowa po znanym poznańskim
adwokacie Stanisławie Hęćce, w latach 80. obrońcy internowanych, doskonale
pamięta ludzi, doznania, kształty i barwy, nawet zapachy, jakie panowały w
Świnicach.
„Miał dwór świnicki wiele zakamarków
i tajemnic” – napisała we wspomnieniach. „Wiele razy rozbudowywany miał dziwną,
nieforemną figurę, stanowił bowiem kombinację trzech głównych członów oraz
mniejszych przybudówek z tylu domu, tworzących małe zaułki. Najstarszą jego częścią były pomieszczenia
gospodarcze, w których za naszych czasów znajdowała się spiżarnia oraz
mleczarnia i kredens przedzielone tylko arkadą. Sklepione łukowo ściany
skupiały się na suicie w rodzaj rozety i były identyczne z tymi, które znajdowały
się w Skarbcu. Wskazywało na to, że ta część domu została wybudowana w tym
samym czasie, co Skarbiec – stojący w parku budynek, o którym domowa legenda
mówiła, że to dawny zbór ariański. Ale czy naprawdę biedy był to zbór? Bliskość
Koźminka, ośrodka braci czeskich, trochę wyjaśnia, dlaczego w Świnicach
narodziła się taka legenda. A może
rzeczywiście znajdowała się tutaj filia czy filialna świątynia braci
czeskich? Część naszego dworu byłaby więc budowlą przeznaczoną na mieszkanie
dla husyckiego księdza. A wtedy jego początek datować należy na XVII wiek.
Dlaczego
nazywaliśmy stojący w parku budynek Skarbcem? Żałuję, że nigdy nie zapytałam o
to nikogo. Skarbiec miał jakby obronny charakter – grube mury, niewielkie
okratowane okna umieszczone wysoko. Tyn był szary, nierówny, gruboziarnisty,
miejscami odpadły. Gdy spojrzało się na
budynek z pewnej odległości, nieodparcie przypominała się sylwetka frontu
naszego parafialnego kościoła w Chlewie.
Może oba zostały postawione przez tego samego architekta?
Zasadnicza część Skarbca usytuowana
była wysoko, jakby na niskim piętrze. Wchodziło się do niej po drewnianych,
zbudowanych dwóch stron schodach zadaszonego ganku-galeryjki, całego
oplecionego dzikim winem. Za ciężkimi jednoskrzydłowymi drzwiami mieściły się za
naszych czasów dwa pokoje gościnne. Goście świniccy lubili mieszkać w Skarbcu,
panował tam bowiem niepowtarzalny nastrój: zapach wiosną bzów i czeremchy,
potem lilii, skoszonej trawy, szum drzew, świergot ptaków, wołanie kukułki i
dzikich gołębi, a w nocy pohukiwanie sów.
W ścianie tuż koło wejściowych
schodów była głęboka dziura. Latem 1936, a może 37 roku mamusia pozwoliła wybić
ją w grubym murze Antkowi Sucharskiemu, najstarszemu synowi naszych sąsiadów z
Chwalęcic. Antek pasjonował się wówczas różdżkarstwem. Badał różdżką wnętrze i
najbliższe otoczenie Skarbca i w tym właśnie miejscu odnotował tajemnicze
drgnięcie i wygięcie swoich leszczynowych kijków. Wybicie otworu pozwoliło
jednak stwierdzić tylko, że budynek miał jakby podwójny mur czy podwójną
podmurówkę. Antek chciał kuć dalej, aby móc wejść do tego międzymuralnego
korytarza, ale mamusia bała się o bezpieczeństwo konstrukcji i nie zgodziła się
na dalsze rozwalanie ściany”.
-
Nikogo wówczas nie interesowało doszukiwanie się historii Skarbca czy
dziejów rozbudowy dworu i jego dawnych mieszkańców – mówi Elżbieta. – Za czasów
mego dzieciństwa po prostu żyło się wśród starych mebli, portretów, tysiąca pamiątek,
pośród starych drzew, pod starym dachem, w bardzo starym domu. I nikomu nie przychodziło
do głowy, że coś z tego może się zmienić, przepaść, zgubić, zostać bezmyślnie
zniszczonym.
Smaki, zapachy, oraz wyrywkowe obrazy ze świnickiego
dworu.
Przedwojenne dożynki w Świnicach.
Urodzona w 1925 r. Elżbieta
wychowywała się w świnickim dworze. Przez 50 lat mieszkała przy ul. Dworkowej w
Poznaniu. Skończyła prawo, pracowała w Instytucie Zachodnim księgarni ORPAN,
Wielkopolskim Parku Zoologicznym, współzakładała poznański Klub Inteligencji
Katolockiej i działała w nim społecznie. Przed dziesięcioma lat napisała
wspomnienia dla swoich dwóch córek. O tym, jak wyglądał dwór, oficyny i park, jak uprawiano warzywnik i
sad, jak urządzone były gospodarcze zabudowania majątku…
Niemal
200 stron szczegółowego opisu, w którym prawie nie ma ludzi, najwyżej krótkie
charakterystyki służby i dygresje o domownikach, sąsiadach, gościach… -
Próbowałam opisać rzeczywistość, której już nigdy nie będzie. Dla tych, którzy
nie znali dworów, to świat nie do odtworzenia i chyba nawet trudny do
zrozumienia – wyjaśnia mi. I dodaje zaraz: - O ludziach chciałabym jeszcze
napisać.
Ale nie piszę już od kilku lat. –
Wie pan, coraz trudniej mi się zmobilizować – mówi. Nawet gdyby mieszkańcy
Świnic zostali opisani, czy na pewno zostali by ocaleni od niepamięci? Świat
jej dzieciństwa odszedł gwałtownie, zniszczony przez wojnę i komunizm, i pamięć
Elżbiety może najwyżej na nowo składać kawałki rozbitego świat. Zanim znikną
ostatecznie.
Na przykład raki. – W miesiącach,
kiedy można było je łowić, na świnickim stole pojawiały się prawie codziennie:
jako obiad czy kolacja, potrawa czy dodatek – opowiada. – Była zupa rakowa, sos
rakowy, potrawka z raków, szyjki rakowe w sosie z ryżem, makaronem, czy
kładzionymi kluskami… Pamiętam żywe raki, jak grzebały się w świeżo narwanych
pokrzywach, usiłując wyjść ze stojącego w piwnicy starego kotła do zagotowywania weków. W opływającej Świnice
rzeczce Swędrni było ich zatrzęsienie i chłopcy folwarczni dorabiali sobie,
łowiąc je dla dworu.
Nocniki: W łazience pod oknem,
zasłonięta niebieską firanką znajdowała się „wstydliwa” wnęka. W dzień stały
tam nocniczki mniejsze i większe – w zależności od właściciela. Nocnik co
wieczór dostawał każdy domownik i gość Świnic, roznosił je i rano zbierała pokojowa. Mamusia bardzo
pilnowała, by były codziennie myte i dezynfekowane roztworem cali
hipermanganicum. Fascynowało mnie, że rubiowo-fiołkowy kolor roztworu w
zetknięciu z wodą zmieniał się na brązowy, smutny, żaden.
Jak robiono sękacze? – Gdy główny posiłek dnia był
już wydany, po południu z kuchni wyruszał do kuźni mały orszak: gosposia,
pokojowa, pomoc kuchenna – opowiada Elżbieta. – Niosły wszystko, co było
potrzebne do robienia sękacza czy, jak się wtedy mówiło, Baumkuchena: ciasto w
wiadrze, zwój natłuszczonego papieru, kopystkę do zamieszania, wielką łyżkę
razową do rozlewania ciasta na wałek i mniejsze łyżki do zbierania dolnego
korytka tego, co spłynęło z „kolców”.
Piec Baumkuch musiały Zasze trzy osoby: jedna polewała, druga kręciła
korbką, trzecia zbierała łyżką z podstawionego pod spodem blaszanego korytka
spływające ciasto i wlewała z powrotem do wiadra. Cała maestria polegała na
tym, by utrzymać stały ogień i tk przygotować ciasto, aby polewane na wałek,
nadmiernie nie spływało.
Zapachy: Jeżeli przyjeżdżało się do Świnic po upalnym letnim dniu, w nos uderzała woń
rozgrzanych świerków, których dużo było w parku, kwiatów i świeżo podlanej ziemi.
Wiosną na świętą Zofię dwór pachniał konwaliami, które były specjalnością
Świnic, tyle ich rosło w ogrodzie. W sierpniu przy korcie tenisowym pachniała
maciejka i tytoń, rosnące na „bylinowej alei”. Ale najbardziej osobliwy bukiet
woni panował chyba we dworskiej mleczarni, bo tam mieszała się woń starych murów,
świeżego i kwaśniejącego mleka, białego sera i mydła, którym codziennie myto centryfugę…
„Jeszcze
jedno >>westchnienie do niemożliwości<< - czytam we wspomnieniach
Elżbiety. – „Jest w Świnicach wieczór, niezbyt głośno rozmawiają goście przy
kolacji w stołowym, a w saloniku pali się lampa, duża lampa na żelaznym stoliku
– postumencie, pomarańczowy abażur w kształcie walca w stylizowane ciemniejsze
kwiaty rzuca ciepłe światło na stare drewno mebli, na złote ramy, na poważne,
czarne obicie mebli. W jaśniejszym kręgu pod lampą stoją filigranowe laleczki
porcelanowe Rosenthala w tiulowych spódniczkach. Małe tancerki przywiezione
przez mamusię z Karlsbardu. Koniec wizji”.
Pamięć o dwóch silnych i niezależnych damach
świnickiego dworu.
Główna narratorka i bohaterka wspomnień - Elżbieta Hęckowa (w środku), wraz z matką Jadwigą Jabłkowską, oraz bratem Wojciechem.
Tylko ruina Skarbca została z majątku Świnice. Trwa
pośrodku pustego, zarośniętego chaszczami ugoru. – Nie potrafię nawet dokładnie
wskazać, gdzie stał dwór – mówi Elżbieta.
8 grudnia 1939 r. Niemcy wysiedlili Jabłkowskich do
Generalnej Guberni. Wrócili zimą 1945 r., by zobaczyć pusty, ograbiony dom i
dowiedzieć się, że nie mają już tu czego szukać.
Potem Elżbieta przyjechała tam dopiero w końcu lat
50. Dowiedziała się, że jeden z dawnych pracowników folwarcznych ma łyżki ze
starych rodzinnych sreber. – Weszłam do brudnego przedpokoju, zagraconego
roboczymi butami, wiadrami i jakimiś sprzętami, a potem do dawnego saloniku, w
którym mieszkał Stasiak – opowiada. – Pośrodku stał wiejski stół, wprost na parkiecie
metalowa koza. Stasiakowa chyba się przestraszyła, bo bez słowa oddała mi
łyżki. Uciekłam stamtąd, nic więcej nie oglądając. Było mi tych ludzi strasznie
żal. Nam zabrano wszystko, oni byli parcelantami, ale to ja miałam skończone
studia i w porównaniu z nimi byłam z dostatniego świata. A oni, choć we dworze,
żyli w prymitywnych warunkach, bez szans na to, by się z nich wyrwać.
Sporo drzew w
parku, jak zauważyła Elżbieta, już wówczas wycięto, prawdopodobnie na opał. Dom
też nie miał szans przetrwać. Był stary i jak stary człowiek potrzebował
ciągłej opieki. Trzeba było myśleć o każdym wypaczeniu okna i każdej dziurawej
rynnie. A kto miał to robić, jeśli był niczyj?
Najdawniejszymi jego mieszkańcami z rodziny Elżbiety
byli jej pradziadkowie Glotzowie – Józef i Joanna. Kupili Świnice ok. 1840 r.
Majątek nie był wielki, liczył 20 włók, czyli ok. 300 ha zarówno dobrych, jak i
słabych ziem i tę wielkość zachował do końca.
Glotzowie mieli trzy córki. Jedna z nich, Karolina,
wyszła za mąż za Hipolita Słomkowskiego, właściciela Brodni. Po około
dziesięciu latach w jakiś dramatycznych okolicznościach to małżeństwo kończy się
rozwodem – rzecz wówczas niebywała! Karolina Skolimowska z pięciorgiem małych
dzieci wróciła wówczas do Świnic.
Czy żył jeszcze Józef Glotz? Zmarł w 1874 r., mając 79
lat, bez następcy. Jego wnuk Józef Skolimowski przejął Świnice dopiero pod
koniec lat 80., może w latach 90. XX w. Jak przez te kilkanaście lat udało się Karolinie
utrzymać majątek? Historia jest tajemnicza. W dworze świnickim, jak pamięta
Elżbieta, zawsze o niej milczano. Karolina musiała być twardą, śmiałą –
samodzielną kobietą – to raczej ona, a nie mąż, zadecydowała o rozstaniu. I tak sprawnie poprowadziła gospodarstwo, że
jej dwie córki Jadwiga i Zofia, skończyły dobrą pensję w Dreźnie, a średni syn
Kazimierz został wziętym architektem pracującym w Rosji.
Ta historia powtarza się w następnym pokoleniu. Jadwiga Skolimowska ok. 1890 r. wychodzi za mąż
za Franciszka Jabłkowskiego, administratora dużych majątków ziemskich. W 1891 r. rodzi się
im jedyny syn Józef. Kiedy po 1900 r. Franciszek umiera na serce, Jadwiga, jak niegdyś
jej matka Karolina, wraca do Świnic, do brata. Ale Józef Skolimowski, który
przejął majątek po matce, też jest ciężko chory. Nie ma rodziny, więc zapisuje
wszystko siostrze. Na kilkanaście lat Świnice znów są w kobiecych rękach. I kobieta
znów świetnie sobie radzi.
- Babcia gospodarowała z rządcą, prowadziła dom,
kształciła syna na Uniwersytecie Jagiellońskim, unowocześniła majątek – wylicza
Elżbieta. – Za jej czasów powstała winiarnia połączona ze spichrzem,
piwnica-magazyn, obszerna stajnia i obora. Właściwie od nowa założyła park. A
przecież Świnice były niewielkim majątkiem, a babcia miała naturę sawantki. Kochała piękne rzeczy, stare meble, stare
obrazy, dużo czytała. Wiele podróżowała po Europie. Była trochę romantyczna,
ale majątek przymała twardą ręką. Mój ojciec – mówi dalej Elżbieta – był rolnikiem
z zamiłowania i gospodarował mądrze, ale może przez kryzys światowy lat 30. postawił
tylko duży spichlerz, a budowę nowych czworaków dla służby i rozbudowę dworu
ciągle planował.
Jadwiga Jabłkowska poczekała, aż jej syn skończy
studia, odbędzie praktykę rolniczą w głębi Niemiec i ożeni się w 1919 r. I
dopiero wówczas oddała mu majątek, a sama przeniosła się do Kalisza. Przez
dwadzieścia lat wiosła tam spokojne, towarzyskie życie byłej ziemianki.
Zmarła w grudniu 1944 r. w Krakowie, mając 81 lat.
Jej ostatnie miesiące były koszmarem. Przeżyła Powstanie Warszawskie, wygnanie
z miasta przez hitlerowców i tułaczkę w poszukiwaniu jakiegokolwiek azylu.
Coś się kończy, coś zaczyna – czyli refleksyjne
zakończenie sentymentalnej podróży do Świnic.
Historia bierze coraz większe zakręty, wciąga nas
nieustannie w wir błyskawicznie po sobie następujących wydarzeń, zmian,
metamorfoz, ale Świnice pozostają jako punkt odniesienia – napisała Elżbieta
Hęćkowa wkrótce po tym, jak w 1989 r. zmarł nagle jej brat Wojtek. W Polsce
odbyły się wówczas obrady Okrągłego Stołu, były wybory, powstał rząd
Mazowieckiego – i Elżbieta nie zdążyła przeczytać Wojtkowi swoich rozpoczętych
wspomnień. – Zrozumiałam wówczas, że zostałam sama. Że już nikt nie przerwie mi
w pół zdania opowieści o Świnicach, niczego nie dopowie – mówi teraz.
Po podwieczorku kilkuletnia Elżbietka idzie grabową
aleją okalającą park od północy i wschodu. Mamusia pojechała do kościoła w
Chlewie na nabożeństwo majowe, a Marysia Frączakówna, jedyna dziewczynka w
majątku w wieku Elżbietki, pomaga rodzicom na ich kawałku ziemi. Wojtek
wyjechał do gimnazjum w Kaliszu, a poza tym zawsze był od niej o pięć lat
starszy i miał swoje króliki, gołębie, psy, chłopaków z czworaków, którym
przewodził…
Dwie
wysokie ściany grabowej alei, pieczołowicie przycięte przez ogrodnika Marcina,
co jakiś czas otwierają się od południa na wnętrze parku z dwoma pięknymi
alejami: różaną i dzikiego wina oraz grupami świerków, białodrzewów, wysokich
tui. Ale Elżbietka skręca w lewo, na północ, i z cienistej gęstwiny parku
wchodzi na duży i pusty plac tenisowy. Przed jej oczami otwiera się wielka
przestrzeń pól zalanych południom słońcem, na samym horyzoncie dopiero zamkniętych
z jednej strony chatami i sadami wsi Sulmówek oraz wystającą nad nie wieżą
kościoła goszczanowskiego, z drugiej zaś dużą kępą drzew i zabudowaniami
Sulmowa. Elżbietka lubi ten widok. Lubi tu rozmyślać o świecie, i zgadywać, co
właściwie będzie robić, czy będzie mieć dzieci i jakie będą ich imiona. Jeśli będzie je mieć,
to solennie obiecuje, że nie będą samotne w świecie dorosłych. To prawda, że
kochających, ale..
„Bo ze wszystkiego samotność jest
chyba najgorsza” – myśli Elżbietka.
I
ostatecznie dotyka wszystkiego – mówi ponad sześćdziesiąt lat później Elżbieta.