niedziela, 13 maja 2018

Obraz ziemiaństwa kaliskiego we fragmentach wspomnień Mieczysława Jałowieckiego, cz. 2.





Mieczysław Jałowiecki wraz z wnukiem.


Swoi - obcy.


W poprzedniej części prezentowaliśmy sylwetki chłopstwa zamieszkującego okolice majątku Kamień, bądź służącego w jego obejściu. Tym razem skupimy się na przedstawieniu wspomnień Mieczysława Jałowieckiego związanych z postaciami osób, w których towarzystwie zwykł się obracać. Poznamy zarówno przyjaciół, jak osoby wobec których nasz bohater żywił antypatię, w końcu poznamy jego spostrzeżenia na temat mniejszości narodowych zamieszkujących okolice Kalisza, jego czasów.
 Jak zauważał Jałowiecki – ziemiaństwo w Kaliskiem nie było jednolite, spostrzeżenie to opierało się na fakcie wynikającym nie tylko z różnic pomiędzy dawnymi zaborami, ale także tych  między dwoma pokoleniami. Jałowiecki bardzo cenił „stare pokolenie” – czyli przedwojenne, posiadające cechy regionalne, o których pisywał, że byli to ludzie praktyczni, solidni, o znacznej ogładzie towarzyskiej. „Nowe pokolenie” autor wspomnień postrzegał jako „po prostu niedochowane” – winą za ten stan rzeczy Jałowiecki, obarczał I Wojnę Światową, której wybuch przerwał tok kształtowania się tych młodych ludzi. Wielu z nich musiało na czas jakiś porzucić wykształcenie czy to średnie, czy uniwersyteckie i wstąpić na czas wojny do wojska.
W pierwszej kolejności Jałowiecki wymienił te rodziny ziemiańskie, które zwykły trzymać się ze sobą, unikając  „z daleka <<elity>> kaliskiej”. 



Dwór w Kalinowej zasłynął chociażby z tego, że stał  się inspiracją do napisania przez Stanisława Moniuszkę, opery: "Straszny dwór".


Dwór w Kalinowej - rzut przyziemia.

Pierwszą przywołaną przezeń rodziną był ziemiański ród, osiadły w dworze w Kalinowej, którego ówczesną głową rodziny był pan Konstanty Murzyński. Jałowiecki zapamiętał jego jako: człowieka statecznego, gospodarnego, rozważnego w słowach i interesach, a przy tym miłego sąsiada, świetnego brydżystę, dobrego sąsiada [1]. Podobnie jak i on, tak i cała jego familia znana była z tego, że byli świetnymi kompanami do brydża – spotkania przy grze stawały się wspaniałą okazją do towarzyskich spotkań, które cenił wysoko Nawet… miejscowy proboszcz [2].



Dwór w Kobylnikach - podobnie jak ten zaprezentowany powyżej, przynależy do ziemi sieradzkiej.

W niedalekich Kobylnikach zamieszkiwała rodzina pana Andrzeja Potworowskiego, zwanego potocznie przez znajomych „Potworem”. W towarzystwie zdobył on uznanie jako znamienity myśliwy, ale także dobry, zaradny gospodarz, który „w rolnictwie był podobnym wirtuozem jak Paderewski w muzyce i „potrafił z piasku bicz ukręcić.
Ich sąsiedztwo stanowiło galerię nie mniej intrygujących postaci. Pierwszą z nich był Lucjan Rubach – który w okolicy zasłynął ze swej oszczędności i wyrachowania, które pozwalały mu, na coroczne dokupywanie kamienic w samym Kaliszu.
Kolejne postaci zapisały się w pamięci Jarosławskiego, poprzez swoją skłonność do kieliszka, byli nimi: popitaśny strażak nazwiskiem Mniewski („mógł służyć przykładem, jak dzielny strażak Rzeczpospolitej ma się zachować nie tylko przy ogniu, ale i przy kieliszku”); oraz znany w okolicy koniarz – pan Milke („Nie zdarzyło mi się jednak spotkać z nim na trzeźwo i nie wiem, jak wyglądał, będąc trzeźwym”).

Jako odrębną grupę ziemiaństwa kaliskiego, Jałowiecki wymienił spolszczone rodziny pochodzenia niemieckiego. Nadmieniał również w ich przypadku: rzecz warta uwagi, że w czasie okupacji, poza nielicznymi wyjątkami, nie skorzystali z prawa wpisania się na listę folksdojczów, a kilku z nich zostało przez gestapo rozstrzelanych” [4].



Dwór w Biernatkach.
Kolejny przykład okolicznego ziemianina, o tego typu pochodzeniu był pan Deutschman. Był właścicielem garbarni, na której dorobił się znacznej fortuny, kupił sąsiadujący z Kamieniem majątek Biernatki i stał się „panem dziedzicem”.
Był uniżenie grzeczny i już na odległość dziesięciu kroków zdejmował kapelusz. Podkreślał swoją polskość, przez co przezwany „Polakiewiczem”. Na jego samochodzie powiewała chorągiewka o barwach państwowych, aż do czasu, gdy władze zabroniły mu ją używać jako ustawowo przynależną jedynie osobom oficjalnym.



Plan parteru dworu w Biernatkach.

Z Deutschmanem ziemianie nie utrzymywali stosunków towarzyskich, z powodu jego nie zawsze czystych interesów. Nie był też przyjęty do Związku Ziemian.
Deutschman miał częste zatargi  z robotnikami, gdyż nie lubił wydawać pieniędzy, i jak mógł zwlekał z wypłatą służbie folwarcznej. Jako sąsiad też nie był uczciwy [4].




Ośmiorak.



Gorzelnia i jej plan.
Deutschman znany był z tego, że lubił polować w lasach swoich sąsiadów, podczas gdy w jego własnym lesie zwierzyny nie brakowało. Tę lubił zachowywać na okazje wizyt swoich gości, do których zazwyczaj należeli przedstawiciele rządów sanacyjnych min.: marszałek Polski Rydz-Śmigły, marszałek Senatu pułkownik Miedziński, b. minister sprawiedliwości pan Michałowski, etc.







Marchwacz  - pałac.

Do kaliskiej elity wśród ziemiaństwa należeli Niemojowscy, zamieszkujący majątek w Marchwaczu. – ostatnim z rodu, do którego należała ta posiadłość był Wacław Niemojowski -  marszałek koronny Tymczasowej  Rady Stanu. Był on (jak go opisywał autor wspomnień) – typowym przedstawicielem tej sfery ziemiańskiej, która chociaż nieutytułowana, zaliczała siebie już do arystokracji (…) boje marszałkostwo byli ludźmi nad wyraz gościnnymi mimo że marszałek nosił się dość z wysoka [5]. Jałowiecki wspominał to miejsce jako dobrze urządzone, z dobrze utrzymanym ogrodem, pełne dzieł sztuki, na czele służby wyłaniała się para starych kamerdynerów.


Rzut parteru pałacu w Marchwaczu.

 
Marchwacz - stróżówka i brama do parku. 



Marchwacz - spichlerz i jego plan.



 Marchwacz - gorzelnia z młynem.

W dalszej kolejności autor wymienia kolejne zaprzyjaźnione dwory: majątek w Rożdzałach należący do państwa Suskich, oraz Tłokinia należąca do rodziny Ignacego Chrystowskiego.




Pałac w Tłokini.

 
Pałac - elewacja wschodnia.


Rzut parteru pałacu w Tłokini.
 

 O drugim z tych miejsc Jałowiecki pisywał następująco: Być może z powodu daleko     posuniętego pedantyzmu Tłokinia mimo gościnności gospodarzy i doskonałej kuchni nie była sąsiedztwem „na co dzień”. Trzeba było być zaproszonym albo zawczasu oznajmić gospodarzom o  swoim przyjeździe. Dom mimo starannego urządzenia był nieco sztywny: wszystko było starannie ułożone na tym samym miejscu, nie znalazło się tam  ani ździebka kurzu. Służący, ubrany zawsze w granatową, dopasowaną liberę, dopełniał solennej atmosfery wszystkich przyjęć w Tłokini [6].



Plany dworu na Majkowie (obecnie Kalisz).


Spichlerz - stan z 1953 roku.


Spichlerz - stan obecny. 
Za przeciwieństwo Tłokini uchodził Majków – majątek posła Feliksa Karśnickiego, w towarzystwie zwanym po prostu „Felkiem”. Nieco beztroski i lekkomyślny, uchodził mimo wszystkiego za tzw. duszę towarzystwa, co zresztą podkreślał Jałowiecki: „był osobą niezwykle popularną i przebywanie z Felkiem przy stoliku restauracyjnym sam na sam było niemożliwością. Po kilkunastu minutach, na podobieństwo roju pszczół koło królowej matki, roiło się  wokół od znajomych i przyjaciół(…) W pracy społecznej  był prezesem tylu instytucji, że trudno było się ich doliczyć [7]. Preferowany przez niego rozrywkowy styl życia, ostatecznie doprowadził do sytuacji, w której został zmuszony stopniowo wyprzedawać swój majątek na rzecz miasta.


Dwór w Szczypiornie (obecnie Kalisz).
Do jego bliskiej rodziny zaliczali się Maryla zd. Karśnicka, oraz ich brat Leon. Pierwsza z nich, słynąca ze swej urody była żoną Józefa Bronikowskiego – pana majątku na Szczypiornie; zaś Leonowi przypadły w udziale włości w Żegocinie. 




 Dwór w Żegocinie.

 


Podobnie jak jego brat, także posiadał nader towarzyskie usposobienie. Przesiąknięty był jaśniepaństwem oraz swoją wielkością. Lubił nadymać się wobec władz, za co był znienawidzony przez wszystkich urzędników [8].
Przeciwieństwo braci Karśnickich, stanowili osiedli w majątku w Kuszynie bracia Urbanowscy – którzy zaszywając się w swoim małym światku, unikali spotkań towarzyskich.





Dwór w Borkowie.

            Natomiast niezbyt przychylnie, wypowiadał się Jałowiecki  o właścicielu posiadłości w Borkowie - Macieju Chełkowskim. Należał on do mniej sympatycznych typów najmłodszego pokolenia ziemian (…). Ojca stracił wcześnie, wychowany przez matkę, po której odziedziczył gospodarność i oszczędność, niestety, przechodzącą w skąpstwo. Po ukończeniu szkół studiował gdzieś za granicą, ale dyplomu nie posiadał.
            Pan Maciej był pracowity i objąwszy majątek, gospodarował dobrze i byłby szanowany, gdyby nie skąpstwo i jego stosunek do służby oraz pracowników folwarcznych, u których nie miał miru. Główną zaś jego wadą był niemający granic snobizm.  Imponowała mu zagranica i wszystko, co stamtąd pochodzi [9].

 
Swego czasu sensację budzić miała w towarzystwie i okolicy wieś, że Chełkowski ożenił się z córką wyższego holenderskiego urzędnika, której „egzotyczne” pochodzenie miał podkreślać fakt, iż urodziła się ona na Jawie. Całe Kaliskie oczekiwało pojawienia się tej nowej, egzotycznej sąsiadki, a Żydki przewidywały, że „młoda pani, ta Holenderka, to una przywiezie ze sobą cały wagon krów holenderskich”.
            Oczekiwane krowy nie pojawiły się, natomiast pojawiła się sama pani Chełkowska, będąca jakąś dziwną mieszaniną ras i krwi, jakby powstała z egzotycznego skojarzenia banana z papugą. Przywiozła ze sobą kolekcję oryginalnych ozdób, które można było uczepić dorszu, nosa lub na wargę [10]. Ponadto, zgodnie ze starym powiedzeniem: „swój do swojego ciągnie” – młoda pani na włościach okazała się nie odbiegać swoim skąpstwem od męża. I choć prowadzili dom otwarty na gości (w tym z zagranicy) – to jednak skąpili na posiłek dla służby swoich gości, toteż jak zauważał Jałowiecki jadąc do nich trzeba było mieć w zanadrzu dodatkowy prowiant dla swej służby.
            W Borkowie zaroiło się od przejezdnych Holendrów, pojawili się młodsi rangą dyplomaci, ale coraz mniej bywało tam ziemian skonfundowanych toastami za zdrowie Hitlera, jakie pani domu zaczęła wznosić w latach trzydziestych [11].



Dwór w Zborowie.

            Kolejnym, niezbyt lubianym przez Jałowieckiego sąsiadem był zamieszkujący majątek w Zborowe  - Józef Garczyński. Zasłynął on w okolicy jako kłusownik, polujący  na zwierzynę w lasach należący do swych sąsiadów, lecz także jako osoba, która przebiegle niknęła obowiązku wojskowego, w czasach gdy toczyć się miała wojna bolszewicka.
           
Na koniec tego podrozdziału warto, nawiązując do wcześniej już poruszonej kwestii mniejszości narodowych, czas wspomnieć o kwestii żydowskiej. Sprawa tyczy się handlu, którą Jałowiecki ujmował następująco:
Zgrzytem był jedynie okres walki z kupiectwem starozakonnym, okres tak zwanego „odzyskiwania polskiego handlu”. Ruch ten,  płynący głownie z Małopolski, wyglądał dość groteskowo. Nawet najbardziej zagorzali endecy, głoszący hasła „swój do swego”, po kryjomu, tylnym wejściem docierali do kupców żydowskich. Toteż nadal młyny, a także handel końmi, produktami rolniczymi i rybami był przeważnie w rękach hurtowników izraelskich. Starozakonni posiadali z dawna zadzierzgnięte stosunki z nabywcami niemieckimi, posiadali wreszcie gotówkę i wydaje się, że cała kasę i buchalterię mieli w swojej kieszeni. Dzięki temu interesy ich nie były obciążone płatnym personelem, a urzędy skarbowe nie zawsze potrafiły wyśledzić wysokości prawdziwego dochodu.
            Rozumiałem konieczność przełamania monopolu żydowskiego w handlu, gdyż żydowscy przywódcy sami ziali nienawiścią do Polaków, szerzyli niechęć do katolików i sprzeciwiała się asymilacji swoich ziomków w polskim otoczeniu, stwarzając ekonomiczne niebezpieczeństwo dla państwa, w którym obcy i wrogi element dążył by „wasze były ulice, a nasze kamienice”.  Sytuacja jednak była paradoksalna; firmy polskie ofiarowały zwykle niższą cenę, a potem przeważnie odsprzedawały nabytych u rolnika katolika towar w żydowskie ręce. Słowem, był to swego rodzaju kosztowny podatek płacony na rzecz patriotyzmu, a nie dający żadnego pożytku. Ponadto rozrachunki z firmami polskimi następowały dopiero po czasie i nieraz naiwny producent ponosił poważne straty, podczas gdy kupiec izraelita płacił zazwyczaj na miejscu, przy odbiorze towaru. Ceniłem również uczciwość kupców żydowskich, którzy byli nie tylko wypłacalni, ale i słowni, a wypadki nierzetelności z ich strony były rzadkie i przesadzone. Ale bywały…
            Któregoś dnia zjawił się u mnie jeden z hurtowników kaliskich, młody, obrotny Żyd.
- Psiepraszam, pan dziedzic ma kapustę na sprzedaż? – zapytał.
- Mam – odrzekłem. Miałem kilka morgów pierwszorzędnej kapusty o twardych jak kamień główkach, z której byłem bardzo dumny.
Poszliśmy na pole. Na widok pięknej kapusty  memu kupcowi zabłysły oczy.
-Psiepraszam, pan dziedzic, a co to za gatunek?
- Przecież pan widzi, że to wyborowy gatunek „Amager” – wyjaśniłem szorstko.
-Pan dziedzic, „Amager” to un teraz nie ma zbytu. Teraz tylko zbyt… - tu zamyślił się. - … na „Apollo”. Ja mogę kupić ten „Amager”, ale ceny nie mogę dać wyżej od…
- Co pan za głupstwa plecie – zdenerwowałem się niepotrzebnym pójściem w pole. – Przede wszystkim takiego gatunku „Apollo” w ogóle nie ma. Sam pan jesteś Apollo i nie zawracaj mi głowy ze swoim apollo-. Po czym zostawiłem go na polu razem z włodarzem.
            Nie doszedłem jednak do kancelarii, gdy dogonił mnie włodarz, namawiając, bym sprzedał Żydowi tę kapustę. Przyparty przeze mnie wyjawił, że hurtownik obiecał mu sto złotych, jak dojdzie do tej transakcji. Oburzony za demoralizującą łapówkę moich pracowników kazałem parobkom wziąć Apolla za kołnierz i wyrzucić z majątku.
            Po tygodniu Apollo zjawił się znowu w Kamieniu, oświadczając, że „w handlu obrazy nie ma” i że nie tylko bierze kapustę po dobrej cenie, ale jest również reflektantem na pietruszkę. Od tego czasu moje kontakty z Apollem weszły w normalny tryb rzeczy [12].
            Dowodem na to, że Jałowiecki cenił żydowskich kupców były kolejne przytoczone przez niego przykłady, prowadzenia przezeń interesów chociażby ze znanym kaliskim hurtownikiem Szymonem Wachsem („Wachś”), czy też korzystanie z usług młyna braci Kowalskich – Moryca i Leona.
Podkreślił też, że w jego mniemaniu: to nie konkurencja żydowska, ale głupia, demagogiczna polityka gospodarcza i podatkowa państwa niszczyła kupca polskiego, tak jak niszczyła rolnictwo, doprowadzając do likwidacji wiele polskich firm i do bankructwa wiele majątków, a nawet do wypadków samobójstw [13]. Ale czy dziś jest inaczej?


Obowiązki,  świętowanie i zabawa – czyli ziemiański „dzień po dniu”.




            W  toku przedstawianych przez nas wspomnień, nakreśliliśmy sobie kontekst polityczny wpływający na stosunki ziemianin-chłop; przedstawiliśmy charakterystykę wybranych osobistości, pochodzących z obydwu tych „światów”. W końcu poprzeplataliśmy te wątki osobistymi spostrzeżeniami autora na temat różnic społecznych występujących na ziemiach polskich, znajdujących pod poszczególnymi zaborami. Czas teraz by przyjrzeć się fragmentom wspomnień dotyczących życia codziennego, w ziemiańskim dworze omawianego regionu.
Sam Jałowiecki nie omieszkał w swych wspomnieniach opisywać swoich codziennych obowiązków jako szlachcica-rolnika, okraszając je charakterystycznym sobie, gawędziarskim, humorystycznym tonem. Jak wynika z jego zapisków, szczególnie upodobał sobie on uprawę buraka cukrowego, któremu poświęcił obszerniejszy opis dotyczący jego uprawy, oraz pielęgnacji. Ponadto zamieścił przy tym dość specyficzną charakterystykę tego, kim w jego odczuciu był plantator specjalizujący się w uprawie tejże rośliny:
Rolnictwo nigdy nie było i nigdy nie będzie rzemiosłem w ścisłym znaczeniu tego słowa i aby być rolnikiem, trzeba połączyć w sobie natchnienie artysty i praktyczność kupca.
            Jeżeli rolnictwo jest sztuką, to uprawę buraka cukrowego umieścić na najwyższym poziomie tego szlachetnego zawodu.
            Plantator buraka cukrowego to mąż, który łączy w sobie męstwo i umiejętność pokonywania przeszkód, to skała,  o którą rozbijały się „bałwany demagogii agrarnej” pana ministra Poniatowskiego, to rycerz, który z otwartą przyłbicą prowadził bój z dyrektorem cukrowni, to czarodziej, przed którym w czasie kryzysu otwierały się magiczne drzwi gabinetu dyrektora oddziału Banku Gospodarstwa Krajowego i który wychodził do poczekalni z kieszenią wyładowaną prolongowanymi wekslami […]. Buraczarz bowiem to mąż, który orlim wzrokiem obejmował zielony horyzont buraczany i od pierwszego rzutu oka wiedział o wszystkich dolegliwościach tej szlachetnej rośliny, wymagającej często podkarmienia niczym rój pszczół w ulu dawną pogłówną saletry, a czasem minimalną dozą boru w postaci boraksu [14].
            Życie ziemianina (poza korzystaniem z praw i przywilejów, należnym zajmowanemu przezeń stanowi), opierała się na przestrzeganiu prac agrarnych, związanych z poszczególnymi następującymi po sobie porami roku. Tak oto wraz z nadejściem przedwiośnia rozpoczynano „włoki” – których celem było pobudzenie do życia uśpionej na czas zimy ziemi uprawnej. W końcu następowały siewy, a po nich dokonywano wszelkich czynności pielęgnacyjnych względem plonu, aby zapewnić mu odpowiedni wzrost i urodzaj.
            Wyjątek, w owej cotygodniowej rutynie rolnej, stanowić miały piątki, kiedy to: ziemianie zwykli opuszczać swoje domy, uciekając od postnych obiadów i  spędzać dzień w mieście na załatwianiu interesów [15]. Wówczas częstymi miejscami spotkań była sala jadalna „Wioślarzy”, lub Hotelu Europejskiego, gdzie (jak przyznawał sam autor), bardzo często tematem rozmów były bolączki, oraz nadzieje związane z nadchodzącym sezonem upraw i zbiorów.
W Kaliskiem rozpoczynały się one w ściśle określonej kolejności, którą rozpoczynały zbiory rzepaku. Jak zauważał autor – dla rolników był to „pierwszy pieniądz”, ale i ryzyko, gdyż rzepak trzeba było umieć zbierać: nawet nie dzień, a parę godzin opóźnienia zbioru może spowodować wysypywanie się całego plonu. Rzepak nie nadaje się do zbioru maszynowego i zbiór musi być dokonany kosą, i nocą, aby uniknąć niebezpieczeństwa wysypywania się ziaren z powodu oddziaływania słońca [16].
Potem przychodziła pora na jęczmień, żyto, pszenicę, etc.
            W końcu żniwa dobiegały końca – a ich uwieńczenie stanowił zwyczaj dożynek.
Dla ziemianina dożynki to bezsenna noc i takie zmęczenie, że nazajutrz ledwo można ruszać nogami.
            W Kamieniu dożynki odbywały się w soboty i tego dnia popołudniu był już, używając kaliskiej gwary „fajeram”.
            Po zachodzie długi korowód z przodownicą i przodownikiem na czele ciągnął pod dwór. Trzeba było z powagą wysłuchać pieśni żniwnej i różnych przyśpiewek pod adresem sąsiadów, praktykanta, włodarzy, pisarza, a i często samych dziedziców.
            Potem następowało wręczenie wieńców. Po ich wręczeniu, a niektóre były tak piękne, że zawieszaliśmy je w holu, przodownik i przodownica byli obdarowani pieniężnymi datkami.
            Orkiestra zagrała i ja musiałem przetańczyć z przodownicą, a Zosia z przodownikiem. Tańce odbywały się przed dworem i zaciągały się na długo, bo chłopy chciały przetańczyć kujawiaka z dziedziczką, a dziewuchy z dziedzicem, który bynajmniej nie był wprawiony w tańczeniu kujawiaka
            Po skończonej ceremonii rozdawano wszystkim uczestnikom kiełbasę, chleb, dziewuchy dostawały jeszcze po woreczku karmelków, a chłopy po dobrym kieliszku.
            Potem wszyscy się rozchodzili, aby zebrać się ponownie w Sali, czyli świetlicy, którą specjalnie urządzałem, aby się młodzież bawiła przyzwoicie. Nie zawsze to wypadało według moich intencji, bo Kaliszanin, jak każdy Koroniarz, skory jest do bójki, a czasem i do noża. Na tę dożynkową noc sprowadzałem zawsze posterunkowego z Cekowa, aby miał oko, a w podwórzu i we dworze wyznaczałem najbardziej pewnych chłopów jako domową policję. Za tę noc dostawali oni specjalne wynagrodzenie, a następnego dnia po butelce wódki, skoro wszystko obeszło się pomyślnie.
            Noc dożynkowa była dla mnie nocą bezsenną i rankiem z ulgą stwierdzałem, że muzyka ustała, a ludzie się rozeszli.
            W roku 1939 dożynek urządzić już nie zdążyłem [17].

            Wiele prac rolnych kończyło się wraz z nastaniem czasu żniw, wykopków oraz jesiennej orki. Zima była porą roku, gdy wszystko pogrążało się we śnie – w tym rolnictwo. Urozmaiceniem owego czasu były przygotowania oraz obchody świąt Bożego Narodzenia, Nowego Roku, hucznego obchodzenia karnawału, Wielkanocy – niestety Jałowiecki nie poświęcił miejsca wspomnieniom dotyczącym tego, jak obchodzono je w majątku Kamień. A szkoda.
Mamy natomiast zapiski jego wspomnień, dotyczące ważnego wydarzenia towarzyskiego w ziemiańskiej społeczności, jakim był czas polowań. Stanowiły one swoiste zakończenie cyklu dorocznego, ponadto były one też w swej naturze swoistym sposobem na regulację populacji zwierzyny zamieszkującej okoliczne lasy; jak i po prostu okazją do spotkań towarzyskich – chwilą wytchnienia po sezonie intensywnych prac polowych.    
Bohater wspomnień, szczególną uwagę poświęcał braci zajęczej – która to w lasach kamieńskich, uchodzić miała za nader liczną i okazałą zwierzynę. Jak zauważał Jałowiecki – obok tutejszej rolady z gęsi, sporą popularnością w trakcie spotkań towarzyskich cieszył się także comber z zająca, podawany z sosem śmietanowym, oraz buraczkami [18].
Co  się zaś tyczy samego polowania, szlachta otaczała je swoistym rytualizmem, który pokrótce można przedstawić następująco:
            Jesienne polowanie jest niczym żniwo, do którego gospodarz przygotowuje się cały rok.
            Już na początku sierpnia wysyła się zaproszenia na polowania mające nastąpić w końcu października do początków grudnia. Najlepsze „strzelby” mają w okresie polowań czas ta zorganizowany, że łatwo ktoś może ubiec i zaprosić taką strzelbę do siebie, a przecież chodzi o to, by na takie polowania jak w Kamieniu zapraszać tylko elitę myśliwską, a nie różnych przygodnych  amatorów lub fuszerów, kaleczących lub przepuszczających zwierzynę, nietrzymających się dyrektyw gospodarza polowania i „robiących w kotle gruszkę”(…) [19].
            Przeciętny „rozkład” wahał się zwykle od stu pięćdziesięciu do dwustu sztuk zwierzyny na myśliwego do upolowania w krótkim dniu późnej jesieni (…).  Plan polowania układało się zazwyczaj na kilka tygodni przed oznaczonym terminem. Ze zrozumiałych  względów ścisła data polowania do ostatnich dni chowana była przed miejscowymi w tajemnicy, bowiem złośliwy sąsiad, dowiedziawszy się o dacie, mógł tym lub innym sposobem przeciągnąć zwierzynę na swój teren, a kłusownik, dowiedziawszy się o polowaniu, popilnować na granicy.
            Do tajemnicy dopuszczeni byli jedynie starszy gajowy Dobkiewicz i starszy włodarz Marcin Dziubek, bo to z nimi ustalało się całe polowanie. Z Dziubkiem  należał wyznaczyć po dwóch numerowych na każdego myśliwego. Numerowi byli to zwykle sprytni chłopacy, których rola polegała na podbieraniu zwierzyny, a często i podkradaniu od nieuważnego sąsiada, by tym przyczynić się do zwiększenia rozkładu swego strzelca (...). Pod bezpośrednim nadzorem Dziubka byli także naganiacze, skrzydłowi naprowadzający nagonkę i dziesiętnicy […]. [Gajowy] na dzień polowania władał uroczysty strój łowczego, a więc ciemnozielony uniform strzelecki, kordelas u pasa i ciemnozielony kapelusz z piórkiem. Reszta leśnej służby miała czapki z zielonymi „obszlagami” z mitrą należną memu herbowi.
            Należało także wyznaczyć bryczki rozwożące myśliwych. Wybierano najlepsze konie i najlepszych fornali poubieranych na ten dzień w burki i granatowe maciejówki, również z mitrą książęcą. Każda bryczka miała swój numer, by każdy myśliwy znał swój pojazd, a każdy z fornali wiedział, dokąd ma podwieźć swoich panów [20].
            Moja żona nie mniej była zajęta przygotowywaniem do polowania, odbywając długie narady z kucharzem i ochmistrzynią. Sztuka kulinarna stała w Kaliskiem bardzo wysoko i trzeba było ułożyć takie menu, aby niebacznie nie powtórzyć tego, co myśliwi mieli lub mogli mieć u sąsiada. Trzeba było również zakupić kiełbasę, chleb i wódkę dla nagonki.
            Dzień polowania zaczynał się wcześnie. Śniadanie musiało być gotowe  o wczesnym, szarym jeszcze ranku, a o godzinie dwunastej zawożono do lasu kotły z gorącym bigosem [21].
            Polowania kończyły się zazwyczaj  po zmroku, kiedy to wszyscy zjeżdżali się do dworu gospodarza na spoczynek, poczęstunek, a nawet brydża – poprzedzające „właściwy” obiad, na który zjechać się mają pozostali zaproszeni goście.
            Etykieta wymagała od gospodarza – by prócz uzgodnienia z hurtownikiem sprawy skupu świeżo upolowanej dziczyzny, przeznaczyć także przydział dla: proboszcza, pisarza gminnego, dla posterunku policji w Cekowie, trzeba też obesłać tego lub innego przyjaciela z sejmiku lub starostwa, nawet posłać zająca panu Cichemu, mistrzowi fryzjerskiemu w Kaliszu. Prawda, jest jeszcze organista i zakrystian [22].


Artykuł napisany na podstawie wspomnień Mieczysława Jałowieckiego, zawartych w książce: "Na Skraju Imperium i inne wspomnienia".



Przypisy.


[1] zob. M. Jałowiecki, Requiem dla ziemiaństwa [w:] Na skraju Imperium i inne wspomnienia, Warszawa 2015, Czytelnik, s. 644.

[2] zob. Tamże, s. 645.
[3] Tamże, s. 644.
[4]Tamże, s. 650-651.
[5] zob. Tamże, s. 646.
[6] Tamże, s. 647.
[7] Tamże.
[8] Tamże, s. 648.
[9]Tamże, s. 649.
[10] Tamże.
[11] Tamże, s. 650.
[12] Tamże, s. 651-653.
[13] Tamże, s. 655.
[14] Tamże, s. 661.
[15] Tamże, s. 665.
[16] Tamże, s. 742.
[17] Tamże, s. 745-746.
[18] zob. Tamże, s. 678.
[19] Tamże, s. 681.
[20] Tamże, s. 682.
[21] Tamże, s. 683.
[22] Tamże, s. 690.
 


Spis ilustracji.

1. Zdjęcie Mieczysława Jałowieckiego wraz z wnukiem:

http://www.dziennikbaltycki.pl/artykul/3905559,mieczyslaw-jalowiecki-czlowiek-ktory-kupil-dla-polskiego-rzadu-westerplatte,id,t.html

2. Zdjęcie oraz plany dworu w Kalinowej:

http://hrkalinowa.pl/dwor/

3. Zdjęcie dworu w Kobylnikach:

https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/d/d6/Dw%C3%B3r_mur._z_prze%C5%82omu_XIX_i_XXw%2C_w_Kobylnikach_gm.B%C5%82aszki%2C_pow._sieradzki.JPG

4. Obraz przedstawiający polowanie szlacheckie:

http://filing.pl/jaka-szlachta-jestes/ 


5. Pozostałe fotografie, plany i ilustracje pochodzą z publikacji Stanisława Małyszko - Majątki Wielkopolskie T. VI: Powiat Kaliski, Muzeum Narodowe Rolnictwa i Przemysłu Rolno-Spożywczego w Szreniawie 2000.