Mieczysław Jałowiecki wraz z wnukiem.
Swoi - obcy.
W poprzedniej
części prezentowaliśmy sylwetki chłopstwa zamieszkującego okolice majątku
Kamień, bądź służącego w jego obejściu. Tym razem skupimy się na przedstawieniu
wspomnień Mieczysława Jałowieckiego związanych z postaciami osób, w których
towarzystwie zwykł się obracać. Poznamy zarówno przyjaciół, jak osoby wobec
których nasz bohater żywił antypatię, w końcu poznamy jego spostrzeżenia na
temat mniejszości narodowych zamieszkujących okolice Kalisza, jego czasów.
Jak zauważał Jałowiecki – ziemiaństwo w
Kaliskiem nie było jednolite, spostrzeżenie to opierało się na fakcie
wynikającym nie tylko z różnic pomiędzy dawnymi zaborami, ale także tych między dwoma pokoleniami. Jałowiecki bardzo
cenił „stare pokolenie” – czyli przedwojenne, posiadające cechy regionalne, o
których pisywał, że byli to ludzie praktyczni, solidni, o znacznej ogładzie
towarzyskiej. „Nowe pokolenie” autor wspomnień postrzegał jako „po prostu
niedochowane” – winą za ten stan rzeczy Jałowiecki, obarczał I Wojnę Światową,
której wybuch przerwał tok kształtowania się tych młodych ludzi. Wielu z nich
musiało na czas jakiś porzucić wykształcenie czy to średnie, czy uniwersyteckie
i wstąpić na czas wojny do wojska.
W pierwszej
kolejności Jałowiecki wymienił te rodziny ziemiańskie, które zwykły trzymać się
ze sobą, unikając „z daleka
<<elity>> kaliskiej”.
Dwór w Kalinowej zasłynął chociażby z tego, że stał się inspiracją do napisania przez Stanisława Moniuszkę, opery: "Straszny dwór".
Dwór w Kalinowej - rzut przyziemia.
Dwór w Kalinowej - rzut przyziemia.
Pierwszą przywołaną przezeń rodziną był
ziemiański ród, osiadły w dworze w Kalinowej, którego ówczesną głową rodziny
był pan Konstanty Murzyński. Jałowiecki zapamiętał jego jako: człowieka
statecznego, gospodarnego, rozważnego w słowach i interesach, a przy tym miłego
sąsiada, świetnego brydżystę, dobrego sąsiada [1]. Podobnie jak i on, tak i
cała jego familia znana była z tego, że byli świetnymi kompanami do brydża –
spotkania przy grze stawały się wspaniałą okazją do towarzyskich spotkań, które
cenił wysoko Nawet… miejscowy proboszcz [2].
Dwór w Kobylnikach - podobnie jak ten zaprezentowany powyżej, przynależy do ziemi sieradzkiej.
W niedalekich
Kobylnikach zamieszkiwała rodzina pana Andrzeja Potworowskiego, zwanego
potocznie przez znajomych „Potworem”. W towarzystwie zdobył on uznanie jako
znamienity myśliwy, ale także dobry, zaradny gospodarz, który „w rolnictwie był
podobnym wirtuozem jak Paderewski w muzyce i „potrafił z piasku bicz ukręcić.
Ich sąsiedztwo
stanowiło galerię nie mniej intrygujących postaci. Pierwszą z nich był Lucjan
Rubach – który w okolicy zasłynął ze swej oszczędności i wyrachowania, które
pozwalały mu, na coroczne dokupywanie kamienic w samym Kaliszu.
Kolejne postaci
zapisały się w pamięci Jarosławskiego, poprzez swoją skłonność do kieliszka,
byli nimi: popitaśny strażak nazwiskiem Mniewski („mógł służyć przykładem, jak
dzielny strażak Rzeczpospolitej ma się zachować nie tylko przy ogniu, ale i
przy kieliszku”); oraz znany w okolicy koniarz – pan Milke („Nie zdarzyło mi
się jednak spotkać z nim na trzeźwo i nie wiem, jak wyglądał, będąc trzeźwym”).
Jako odrębną
grupę ziemiaństwa kaliskiego, Jałowiecki wymienił spolszczone rodziny
pochodzenia niemieckiego. Nadmieniał również w ich przypadku: rzecz warta uwagi, że w czasie okupacji,
poza nielicznymi wyjątkami, nie skorzystali z prawa wpisania się na listę
folksdojczów, a kilku z nich zostało przez gestapo rozstrzelanych” [4].
Dwór w Biernatkach.
Kolejny przykład
okolicznego ziemianina, o tego typu pochodzeniu był pan Deutschman. Był właścicielem garbarni, na której dorobił
się znacznej fortuny, kupił sąsiadujący z Kamieniem majątek Biernatki i stał
się „panem dziedzicem”.
Był uniżenie grzeczny i już na odległość dziesięciu
kroków zdejmował kapelusz. Podkreślał swoją polskość, przez co przezwany
„Polakiewiczem”. Na jego samochodzie powiewała chorągiewka o barwach
państwowych, aż do czasu, gdy władze zabroniły mu ją używać jako ustawowo
przynależną jedynie osobom oficjalnym.
Plan parteru dworu w Biernatkach.
Z Deutschmanem ziemianie nie utrzymywali stosunków
towarzyskich, z powodu jego nie zawsze czystych interesów. Nie był też przyjęty
do Związku Ziemian.
Deutschman miał częste zatargi z robotnikami, gdyż nie lubił wydawać
pieniędzy, i jak mógł zwlekał z wypłatą służbie folwarcznej. Jako sąsiad też
nie był uczciwy [4].
Ośmiorak.
Gorzelnia i jej plan.
Deutschman znany
był z tego, że lubił polować w lasach swoich sąsiadów, podczas gdy w jego
własnym lesie zwierzyny nie brakowało. Tę lubił zachowywać na okazje wizyt
swoich gości, do których zazwyczaj należeli przedstawiciele rządów sanacyjnych
min.: marszałek Polski Rydz-Śmigły, marszałek Senatu pułkownik Miedziński, b.
minister sprawiedliwości pan Michałowski, etc.
Do kaliskiej
elity wśród ziemiaństwa należeli Niemojowscy, zamieszkujący majątek w
Marchwaczu. – ostatnim z rodu, do którego należała ta posiadłość był Wacław
Niemojowski - marszałek koronny
Tymczasowej Rady Stanu. Był on (jak go
opisywał autor wspomnień) – typowym przedstawicielem
tej sfery ziemiańskiej, która chociaż nieutytułowana, zaliczała siebie już do
arystokracji (…) boje marszałkostwo byli ludźmi nad wyraz gościnnymi mimo
że marszałek nosił się dość z wysoka [5]. Jałowiecki wspominał to miejsce jako
dobrze urządzone, z dobrze utrzymanym ogrodem, pełne dzieł sztuki, na czele
służby wyłaniała się para starych kamerdynerów.
Rzut parteru pałacu w Marchwaczu.
Marchwacz - stróżówka i brama do parku.
Marchwacz - spichlerz i jego plan.
Marchwacz - gorzelnia z młynem.
W dalszej
kolejności autor wymienia kolejne zaprzyjaźnione dwory: majątek w Rożdzałach należący
do państwa Suskich, oraz Tłokinia należąca do rodziny Ignacego Chrystowskiego.
Pałac w Tłokini.
Pałac - elewacja wschodnia.
Rzut parteru pałacu w Tłokini.
O drugim z tych miejsc Jałowiecki pisywał następująco: Być może z powodu daleko posuniętego pedantyzmu Tłokinia mimo gościnności gospodarzy i doskonałej kuchni nie była sąsiedztwem „na co dzień”. Trzeba było być zaproszonym albo zawczasu oznajmić gospodarzom o swoim przyjeździe. Dom mimo starannego urządzenia był nieco sztywny: wszystko było starannie ułożone na tym samym miejscu, nie znalazło się tam ani ździebka kurzu. Służący, ubrany zawsze w granatową, dopasowaną liberę, dopełniał solennej atmosfery wszystkich przyjęć w Tłokini [6].
Plany dworu na Majkowie (obecnie Kalisz).
Spichlerz - stan z 1953 roku.
Spichlerz - stan obecny.
Za
przeciwieństwo Tłokini uchodził Majków – majątek posła Feliksa Karśnickiego, w towarzystwie
zwanym po prostu „Felkiem”. Nieco beztroski i lekkomyślny, uchodził mimo
wszystkiego za tzw. duszę towarzystwa, co zresztą podkreślał Jałowiecki: „był osobą niezwykle popularną i przebywanie
z Felkiem przy stoliku restauracyjnym sam na sam było niemożliwością. Po
kilkunastu minutach, na podobieństwo roju pszczół koło królowej matki, roiło
się wokół od znajomych i przyjaciół(…) W
pracy społecznej był prezesem tylu
instytucji, że trudno było się ich doliczyć [7]. Preferowany przez niego
rozrywkowy styl życia, ostatecznie doprowadził do sytuacji, w której został
zmuszony stopniowo wyprzedawać swój majątek na rzecz miasta.
Dwór w Szczypiornie (obecnie Kalisz).
Do jego bliskiej
rodziny zaliczali się Maryla zd. Karśnicka, oraz ich brat Leon. Pierwsza z
nich, słynąca ze swej urody była żoną Józefa Bronikowskiego – pana majątku na
Szczypiornie; zaś Leonowi przypadły w udziale włości w Żegocinie.
Podobnie jak jego brat, także posiadał nader towarzyskie usposobienie. Przesiąknięty był jaśniepaństwem oraz swoją wielkością. Lubił nadymać się wobec władz, za co był znienawidzony przez wszystkich urzędników [8].
Dwór w Żegocinie.
Podobnie jak jego brat, także posiadał nader towarzyskie usposobienie. Przesiąknięty był jaśniepaństwem oraz swoją wielkością. Lubił nadymać się wobec władz, za co był znienawidzony przez wszystkich urzędników [8].
Przeciwieństwo
braci Karśnickich, stanowili osiedli w majątku w Kuszynie bracia Urbanowscy –
którzy zaszywając się w swoim małym światku, unikali spotkań towarzyskich.
Dwór w Borkowie.
Natomiast
niezbyt przychylnie, wypowiadał się Jałowiecki
o właścicielu posiadłości w Borkowie - Macieju Chełkowskim. Należał on do mniej sympatycznych typów najmłodszego
pokolenia ziemian (…). Ojca stracił wcześnie, wychowany przez matkę, po której
odziedziczył gospodarność i oszczędność, niestety, przechodzącą w skąpstwo. Po
ukończeniu szkół studiował gdzieś za granicą, ale dyplomu nie posiadał.
Pan Maciej był pracowity i objąwszy
majątek, gospodarował dobrze i byłby szanowany, gdyby nie skąpstwo i jego
stosunek do służby oraz pracowników folwarcznych, u których nie miał miru.
Główną zaś jego wadą był niemający granic snobizm. Imponowała mu zagranica i wszystko, co
stamtąd pochodzi [9].
Swego czasu
sensację budzić miała w towarzystwie i okolicy wieś, że Chełkowski ożenił się z
córką wyższego holenderskiego urzędnika, której „egzotyczne” pochodzenie miał
podkreślać fakt, iż urodziła się ona na Jawie. Całe Kaliskie oczekiwało pojawienia się tej nowej, egzotycznej
sąsiadki, a Żydki przewidywały, że „młoda pani, ta Holenderka, to una
przywiezie ze sobą cały wagon krów holenderskich”.
Oczekiwane krowy nie pojawiły się,
natomiast pojawiła się sama pani Chełkowska, będąca jakąś dziwną mieszaniną ras
i krwi, jakby powstała z egzotycznego skojarzenia banana z papugą. Przywiozła
ze sobą kolekcję oryginalnych ozdób, które można było uczepić dorszu, nosa lub
na wargę [10]. Ponadto, zgodnie ze starym
powiedzeniem: „swój do swojego ciągnie” – młoda pani na włościach okazała się
nie odbiegać swoim skąpstwem od męża. I choć prowadzili dom otwarty na gości (w
tym z zagranicy) – to jednak skąpili na posiłek dla służby swoich gości, toteż
jak zauważał Jałowiecki jadąc do nich trzeba było mieć w zanadrzu dodatkowy prowiant
dla swej służby.
W Borkowie zaroiło się od przejezdnych
Holendrów, pojawili się młodsi rangą dyplomaci, ale coraz mniej bywało tam
ziemian skonfundowanych toastami za zdrowie Hitlera, jakie pani domu zaczęła
wznosić w latach trzydziestych [11].
Dwór w Zborowie.
Kolejnym,
niezbyt lubianym przez Jałowieckiego sąsiadem był zamieszkujący majątek w
Zborowe - Józef Garczyński. Zasłynął on
w okolicy jako kłusownik, polujący na
zwierzynę w lasach należący do swych sąsiadów, lecz także jako osoba, która
przebiegle niknęła obowiązku wojskowego, w czasach gdy toczyć się miała wojna
bolszewicka.
Na koniec tego
podrozdziału warto, nawiązując do wcześniej już poruszonej kwestii mniejszości
narodowych, czas wspomnieć o kwestii żydowskiej. Sprawa tyczy się handlu, którą
Jałowiecki ujmował następująco:
Zgrzytem
był jedynie okres walki z kupiectwem starozakonnym, okres tak zwanego
„odzyskiwania polskiego handlu”. Ruch ten,
płynący głownie z Małopolski, wyglądał dość groteskowo. Nawet
najbardziej zagorzali endecy, głoszący hasła „swój do swego”, po kryjomu,
tylnym wejściem docierali do kupców żydowskich. Toteż nadal młyny, a także
handel końmi, produktami rolniczymi i rybami był przeważnie w rękach
hurtowników izraelskich. Starozakonni posiadali z dawna zadzierzgnięte stosunki
z nabywcami niemieckimi, posiadali wreszcie gotówkę i wydaje się, że cała kasę
i buchalterię mieli w swojej kieszeni. Dzięki temu interesy ich nie były
obciążone płatnym personelem, a urzędy skarbowe nie zawsze potrafiły wyśledzić
wysokości prawdziwego dochodu.
Rozumiałem konieczność przełamania
monopolu żydowskiego w handlu, gdyż żydowscy przywódcy sami ziali nienawiścią
do Polaków, szerzyli niechęć do katolików i sprzeciwiała się asymilacji swoich
ziomków w polskim otoczeniu, stwarzając ekonomiczne niebezpieczeństwo dla
państwa, w którym obcy i wrogi element dążył by „wasze były ulice, a nasze
kamienice”. Sytuacja jednak była
paradoksalna; firmy polskie ofiarowały zwykle niższą cenę, a potem przeważnie
odsprzedawały nabytych u rolnika katolika towar w żydowskie ręce. Słowem, był
to swego rodzaju kosztowny podatek płacony na rzecz patriotyzmu, a nie dający
żadnego pożytku. Ponadto rozrachunki z firmami polskimi następowały dopiero po
czasie i nieraz naiwny producent ponosił poważne straty, podczas gdy kupiec
izraelita płacił zazwyczaj na miejscu, przy odbiorze towaru. Ceniłem również uczciwość
kupców żydowskich, którzy byli nie tylko wypłacalni, ale i słowni, a wypadki
nierzetelności z ich strony były rzadkie i przesadzone. Ale bywały…
Któregoś dnia zjawił się u mnie
jeden z hurtowników kaliskich, młody, obrotny Żyd.
-
Psiepraszam, pan dziedzic ma kapustę na sprzedaż? – zapytał.
-
Mam – odrzekłem. Miałem kilka morgów pierwszorzędnej kapusty o twardych jak
kamień główkach, z której byłem bardzo dumny.
Poszliśmy
na pole. Na widok pięknej kapusty memu
kupcowi zabłysły oczy.
-Psiepraszam,
pan dziedzic, a co to za gatunek?
-
Przecież pan widzi, że to wyborowy gatunek „Amager” – wyjaśniłem szorstko.
-Pan
dziedzic, „Amager” to un teraz nie ma zbytu. Teraz tylko zbyt… - tu zamyślił
się. - … na „Apollo”. Ja mogę kupić ten „Amager”, ale ceny nie mogę dać wyżej
od…
-
Co pan za głupstwa plecie – zdenerwowałem się niepotrzebnym pójściem w pole. –
Przede wszystkim takiego gatunku „Apollo” w ogóle nie ma. Sam pan jesteś Apollo
i nie zawracaj mi głowy ze swoim apollo-. Po czym zostawiłem go na polu razem z
włodarzem.
Nie doszedłem jednak do kancelarii,
gdy dogonił mnie włodarz, namawiając, bym sprzedał Żydowi tę kapustę. Przyparty
przeze mnie wyjawił, że hurtownik obiecał mu sto złotych, jak dojdzie do tej
transakcji. Oburzony za demoralizującą łapówkę moich pracowników kazałem
parobkom wziąć Apolla za kołnierz i wyrzucić z majątku.
Po tygodniu Apollo zjawił się znowu
w Kamieniu, oświadczając, że „w handlu obrazy nie ma” i że nie tylko bierze
kapustę po dobrej cenie, ale jest również reflektantem na pietruszkę. Od tego
czasu moje kontakty z Apollem weszły w normalny tryb rzeczy [12].
Dowodem na to, że Jałowiecki
cenił żydowskich kupców były kolejne przytoczone przez niego przykłady,
prowadzenia przezeń interesów chociażby ze znanym kaliskim hurtownikiem
Szymonem Wachsem („Wachś”), czy też korzystanie z usług młyna braci Kowalskich
– Moryca i Leona.
Podkreślił też, że w jego mniemaniu: to nie konkurencja żydowska, ale głupia,
demagogiczna polityka gospodarcza i podatkowa państwa niszczyła kupca
polskiego, tak jak niszczyła rolnictwo, doprowadzając do likwidacji wiele
polskich firm i do bankructwa wiele majątków, a nawet do wypadków samobójstw [13].
Ale czy dziś jest inaczej?
Obowiązki,
świętowanie i zabawa – czyli ziemiański „dzień po dniu”.
W toku przedstawianych przez nas wspomnień,
nakreśliliśmy sobie kontekst polityczny wpływający na stosunki ziemianin-chłop;
przedstawiliśmy charakterystykę wybranych osobistości, pochodzących z obydwu
tych „światów”. W końcu poprzeplataliśmy te wątki osobistymi spostrzeżeniami
autora na temat różnic społecznych występujących na ziemiach polskich,
znajdujących pod poszczególnymi zaborami. Czas teraz by przyjrzeć się fragmentom
wspomnień dotyczących życia codziennego, w ziemiańskim dworze omawianego
regionu.
Sam Jałowiecki
nie omieszkał w swych wspomnieniach opisywać swoich codziennych obowiązków jako
szlachcica-rolnika, okraszając je charakterystycznym sobie, gawędziarskim,
humorystycznym tonem. Jak wynika z jego zapisków, szczególnie upodobał sobie on
uprawę buraka cukrowego, któremu poświęcił obszerniejszy opis dotyczący jego
uprawy, oraz pielęgnacji. Ponadto zamieścił przy tym dość specyficzną
charakterystykę tego, kim w jego odczuciu był plantator specjalizujący się w
uprawie tejże rośliny:
Rolnictwo
nigdy nie było i nigdy nie będzie rzemiosłem w ścisłym znaczeniu tego słowa i
aby być rolnikiem, trzeba połączyć w sobie natchnienie artysty i praktyczność
kupca.
Jeżeli rolnictwo jest sztuką, to
uprawę buraka cukrowego umieścić na najwyższym poziomie tego szlachetnego
zawodu.
Plantator buraka cukrowego to mąż,
który łączy w sobie męstwo i umiejętność pokonywania przeszkód, to skała, o którą rozbijały się „bałwany demagogii
agrarnej” pana ministra Poniatowskiego, to rycerz, który z otwartą przyłbicą
prowadził bój z dyrektorem cukrowni, to czarodziej, przed którym w czasie
kryzysu otwierały się magiczne drzwi gabinetu dyrektora oddziału Banku
Gospodarstwa Krajowego i który wychodził do poczekalni z kieszenią wyładowaną
prolongowanymi wekslami […]. Buraczarz bowiem to mąż, który orlim wzrokiem
obejmował zielony horyzont buraczany i od pierwszego rzutu oka wiedział o
wszystkich dolegliwościach tej szlachetnej rośliny, wymagającej często
podkarmienia niczym rój pszczół w ulu dawną pogłówną saletry, a czasem
minimalną dozą boru w postaci boraksu [14].
Życie
ziemianina (poza korzystaniem z praw i przywilejów, należnym zajmowanemu
przezeń stanowi), opierała się na przestrzeganiu prac agrarnych, związanych z
poszczególnymi następującymi po sobie porami roku. Tak oto wraz z nadejściem
przedwiośnia rozpoczynano „włoki” – których celem było pobudzenie do życia
uśpionej na czas zimy ziemi uprawnej. W końcu następowały siewy, a po nich
dokonywano wszelkich czynności pielęgnacyjnych względem plonu, aby zapewnić mu
odpowiedni wzrost i urodzaj.
Wyjątek,
w owej cotygodniowej rutynie rolnej, stanowić miały piątki, kiedy to: ziemianie zwykli opuszczać swoje domy,
uciekając od postnych obiadów i spędzać
dzień w mieście na załatwianiu interesów [15]. Wówczas częstymi miejscami
spotkań była sala jadalna „Wioślarzy”, lub Hotelu Europejskiego, gdzie (jak
przyznawał sam autor), bardzo często tematem rozmów były bolączki, oraz
nadzieje związane z nadchodzącym sezonem upraw i zbiorów.
W Kaliskiem
rozpoczynały się one w ściśle określonej kolejności, którą rozpoczynały zbiory
rzepaku. Jak zauważał autor – dla rolników był to „pierwszy pieniądz”, ale i
ryzyko, gdyż rzepak trzeba było umieć zbierać: nawet nie dzień, a parę godzin opóźnienia zbioru może spowodować
wysypywanie się całego plonu. Rzepak
nie nadaje się do zbioru maszynowego i zbiór musi być dokonany kosą, i nocą,
aby uniknąć niebezpieczeństwa wysypywania się ziaren z powodu oddziaływania
słońca [16].
Potem przychodziła pora na jęczmień,
żyto, pszenicę, etc.
W końcu żniwa dobiegały końca – a
ich uwieńczenie stanowił zwyczaj dożynek.
Dla
ziemianina dożynki to bezsenna noc i takie zmęczenie, że nazajutrz ledwo można
ruszać nogami.
W Kamieniu dożynki odbywały się w
soboty i tego dnia popołudniu był już, używając kaliskiej gwary „fajeram”.
Po zachodzie długi korowód z
przodownicą i przodownikiem na czele ciągnął pod dwór. Trzeba było z powagą
wysłuchać pieśni żniwnej i różnych przyśpiewek pod adresem sąsiadów,
praktykanta, włodarzy, pisarza, a i często samych dziedziców.
Potem następowało wręczenie wieńców.
Po ich wręczeniu, a niektóre były tak piękne, że zawieszaliśmy je w holu,
przodownik i przodownica byli obdarowani pieniężnymi datkami.
Orkiestra zagrała i ja musiałem
przetańczyć z przodownicą, a Zosia z przodownikiem. Tańce odbywały się przed
dworem i zaciągały się na długo, bo chłopy chciały przetańczyć kujawiaka z
dziedziczką, a dziewuchy z dziedzicem, który bynajmniej nie był wprawiony w
tańczeniu kujawiaka
Po skończonej ceremonii rozdawano wszystkim
uczestnikom kiełbasę, chleb, dziewuchy dostawały jeszcze po woreczku karmelków,
a chłopy po dobrym kieliszku.
Potem wszyscy się rozchodzili, aby
zebrać się ponownie w Sali, czyli świetlicy, którą specjalnie urządzałem, aby
się młodzież bawiła przyzwoicie. Nie zawsze to wypadało według moich intencji,
bo Kaliszanin, jak każdy Koroniarz, skory jest do bójki, a czasem i do noża. Na
tę dożynkową noc sprowadzałem zawsze posterunkowego z Cekowa, aby miał oko, a w
podwórzu i we dworze wyznaczałem najbardziej pewnych chłopów jako domową
policję. Za tę noc dostawali oni specjalne wynagrodzenie, a następnego dnia po
butelce wódki, skoro wszystko obeszło się pomyślnie.
Noc dożynkowa była dla mnie nocą
bezsenną i rankiem z ulgą stwierdzałem, że muzyka ustała, a ludzie się
rozeszli.
W roku 1939 dożynek urządzić już nie
zdążyłem [17].
Wiele
prac rolnych kończyło się wraz z nastaniem czasu żniw, wykopków oraz jesiennej
orki. Zima była porą roku, gdy wszystko pogrążało się we śnie – w tym
rolnictwo. Urozmaiceniem owego czasu były przygotowania oraz obchody świąt
Bożego Narodzenia, Nowego Roku, hucznego obchodzenia karnawału, Wielkanocy – niestety
Jałowiecki nie poświęcił miejsca wspomnieniom dotyczącym tego, jak obchodzono
je w majątku Kamień. A szkoda.
Mamy natomiast zapiski
jego wspomnień, dotyczące ważnego wydarzenia towarzyskiego w ziemiańskiej
społeczności, jakim był czas polowań. Stanowiły one swoiste zakończenie cyklu
dorocznego, ponadto były one też w swej naturze swoistym sposobem na regulację
populacji zwierzyny zamieszkującej okoliczne lasy; jak i po prostu okazją do spotkań
towarzyskich – chwilą wytchnienia po sezonie intensywnych prac polowych.
Bohater
wspomnień, szczególną uwagę poświęcał braci zajęczej – która to w lasach
kamieńskich, uchodzić miała za nader liczną i okazałą zwierzynę. Jak zauważał
Jałowiecki – obok tutejszej rolady z gęsi, sporą popularnością w trakcie
spotkań towarzyskich cieszył się także comber z zająca, podawany z sosem
śmietanowym, oraz buraczkami [18].
Co się zaś tyczy samego polowania, szlachta
otaczała je swoistym rytualizmem, który pokrótce można przedstawić następująco:
Jesienne polowanie jest niczym
żniwo, do którego gospodarz przygotowuje się cały rok.
Już na początku sierpnia wysyła się
zaproszenia na polowania mające nastąpić w końcu października do początków
grudnia. Najlepsze „strzelby” mają w okresie polowań czas ta zorganizowany, że
łatwo ktoś może ubiec i zaprosić taką strzelbę do siebie, a przecież chodzi o
to, by na takie polowania jak w Kamieniu zapraszać tylko elitę myśliwską, a nie
różnych przygodnych amatorów lub
fuszerów, kaleczących lub przepuszczających zwierzynę, nietrzymających się
dyrektyw gospodarza polowania i „robiących w kotle gruszkę”(…) [19].
Przeciętny „rozkład” wahał się
zwykle od stu pięćdziesięciu do dwustu sztuk zwierzyny na myśliwego do upolowania
w krótkim dniu późnej jesieni (…). Plan
polowania układało się zazwyczaj na kilka tygodni przed oznaczonym terminem. Ze
zrozumiałych względów ścisła data
polowania do ostatnich dni chowana była przed miejscowymi w tajemnicy, bowiem
złośliwy sąsiad, dowiedziawszy się o dacie, mógł tym lub innym sposobem przeciągnąć
zwierzynę na swój teren, a kłusownik, dowiedziawszy się o polowaniu, popilnować
na granicy.
Do tajemnicy dopuszczeni byli
jedynie starszy gajowy Dobkiewicz i starszy włodarz Marcin Dziubek, bo to z
nimi ustalało się całe polowanie. Z Dziubkiem
należał wyznaczyć po dwóch numerowych na każdego myśliwego. Numerowi
byli to zwykle sprytni chłopacy, których rola polegała na podbieraniu zwierzyny,
a często i podkradaniu od nieuważnego sąsiada, by tym przyczynić się do zwiększenia
rozkładu swego strzelca (...). Pod bezpośrednim nadzorem Dziubka byli także
naganiacze, skrzydłowi naprowadzający nagonkę i dziesiętnicy […]. [Gajowy] na dzień polowania władał uroczysty strój
łowczego, a więc ciemnozielony uniform strzelecki, kordelas u pasa i
ciemnozielony kapelusz z piórkiem. Reszta leśnej służby miała czapki z
zielonymi „obszlagami” z mitrą należną memu herbowi.
Należało także wyznaczyć bryczki rozwożące
myśliwych. Wybierano najlepsze konie i najlepszych fornali poubieranych na ten dzień
w burki i granatowe maciejówki, również z mitrą książęcą. Każda bryczka miała
swój numer, by każdy myśliwy znał swój pojazd, a każdy z fornali wiedział,
dokąd ma podwieźć swoich panów [20].
Moja żona nie mniej była zajęta
przygotowywaniem do polowania, odbywając długie narady z kucharzem i
ochmistrzynią. Sztuka kulinarna stała w Kaliskiem bardzo wysoko i trzeba było
ułożyć takie menu, aby niebacznie nie powtórzyć tego, co myśliwi mieli lub
mogli mieć u sąsiada. Trzeba było również zakupić kiełbasę, chleb i wódkę dla
nagonki.
Dzień polowania zaczynał się
wcześnie. Śniadanie musiało być gotowe o
wczesnym, szarym jeszcze ranku, a o godzinie dwunastej zawożono do lasu kotły z
gorącym bigosem [21].
Polowania kończyły się
zazwyczaj po zmroku, kiedy to wszyscy
zjeżdżali się do dworu gospodarza na spoczynek, poczęstunek, a nawet brydża –
poprzedzające „właściwy” obiad, na który zjechać się mają pozostali zaproszeni goście.
Etykieta wymagała od gospodarza – by prócz uzgodnienia z hurtownikiem
sprawy skupu świeżo upolowanej dziczyzny, przeznaczyć także przydział dla: proboszcza, pisarza gminnego, dla posterunku
policji w Cekowie, trzeba też obesłać tego lub innego przyjaciela z sejmiku lub
starostwa, nawet posłać zająca panu Cichemu, mistrzowi fryzjerskiemu w Kaliszu.
Prawda, jest jeszcze organista i zakrystian [22].Artykuł napisany na podstawie wspomnień Mieczysława Jałowieckiego, zawartych w książce: "Na Skraju Imperium i inne wspomnienia".
Przypisy.
[1]
zob. M. Jałowiecki, Requiem dla
ziemiaństwa [w:] Na skraju Imperium i
inne wspomnienia, Warszawa 2015, Czytelnik, s. 644.
[2] zob. Tamże, s. 645.
[3] Tamże, s. 644.
[4]Tamże, s. 650-651.
[5] zob. Tamże, s. 646.
[6] Tamże, s. 647.
[7] Tamże.
[8] Tamże, s. 648.
[9]Tamże, s. 649.
[10] Tamże.
[11] Tamże, s. 650.
[12] Tamże, s. 651-653.
[13] Tamże, s. 655.
[14] Tamże, s. 661.
[15] Tamże, s. 665.
[16] Tamże, s. 742.
[17] Tamże, s. 745-746.
[18] zob. Tamże, s. 678.
[19] Tamże, s. 681.
[20] Tamże, s. 682.
[21] Tamże, s. 683.
[22] Tamże, s. 690.
Spis ilustracji.
1. Zdjęcie Mieczysława Jałowieckiego wraz z wnukiem:
http://www.dziennikbaltycki.pl/artykul/3905559,mieczyslaw-jalowiecki-czlowiek-ktory-kupil-dla-polskiego-rzadu-westerplatte,id,t.html
2. Zdjęcie oraz plany dworu w Kalinowej:
http://hrkalinowa.pl/dwor/
3. Zdjęcie dworu w Kobylnikach:
https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/d/d6/Dw%C3%B3r_mur._z_prze%C5%82omu_XIX_i_XXw%2C_w_Kobylnikach_gm.B%C5%82aszki%2C_pow._sieradzki.JPG
4. Obraz przedstawiający polowanie szlacheckie:
http://filing.pl/jaka-szlachta-jestes/
5. Pozostałe fotografie, plany i ilustracje pochodzą z publikacji Stanisława Małyszko - Majątki Wielkopolskie T. VI: Powiat Kaliski, Muzeum Narodowe Rolnictwa i Przemysłu Rolno-Spożywczego w Szreniawie 2000.