niedziela, 20 maja 2018

Pod szczęśliwą gwiazdą - ze Wspomnień Stanisława Zaborowskiego.






Dziś w cyklu poświęconym wspomnieniom związanym ze sferą ziemiaństwa, przedstawiamy sylwetkę pana Stanisława Zaborowskiego, urodzonego i przez pewien czas wychowującego się w rodzinnej posiadłości w Rososzycy. Interesujące mogą się wydać różnice, odróżniające wspomnienia naszego obecnego bohatera, od tych należących do przedstawianego przez nas ostatnio Mieczysława Jałowieckiego. Choć obaj wywodzili się z rodzin szlacheckich, to jedynie rodzinie drugiego z nich udało się zachować charakter "ziemiański". Drugą cechą odróżniającą losy obydwu tych postaci, był zabór do którego ongiś przynależały ziemie z których się wywodzili, zamieszkiwali w późniejszym okresie swego życia. W przypadku Jałowieckiego, mowa była o Żmudzi na której się urodził i wychował; a następnie o byłej "Kongresówce" ( na dawnych terenach której znajdował się majątek w Kamieniu). Jeśli zaś chodzi o Zaborowskiego, za swoją ojczyznę uważał on Wielkie Księstwo Poznańskie, w obrębie którego znajdowały się zamieszkiwane przez jego rodzinę tereny.

Niemniej jednak obydwaj panowie, żyli w niezwykle ciekawym okresie - byli uczestnikami odbywających się w jego trakcie przemian społecznych, jak i historycznych. Biorąc pod uwagę ich doświadczenia, przeżyte przygody, zawarte znajomości, czy też zajmowane przez siebie stanowiska - materiału starczyłoby na fabułę dwóch wciągających swą fabułą seriali.

Prezentowane przez nas fragmenty wspomnień, pochodząc z opublikowanego na portalu Goniec24, cyklu artykułów opierającego się na wspomnieniach z życia Stanisława Zaborowskiego. Opublikowanych na w/w portalu, za sprawą inicjatywy syna bohatera pod wspólnym tytułem: "Wspomnienia z mojego życia".


Pragniemy także przede wszystkim gorąco podziękować synowi autora wspomnień (także Panu Stanisławowi Zaborowskiemu), za zgodę  na publikację niniejszych materiałów, które ukazywać się będą u nas także przez kolejne dwa tygodnie. Dziękujemy i pozdrawiamy serdecznie!



 Honorata i Stanisław Zaborowscy  - czyli autor wspomnień i jego żona.

           
Przejdźmy zatem do przedstawienia, krótkiego rysu biograficznego Stanisława Zaborowskiego, który to jego syn opisał w następujący sposób:

Ojciec mój, autor wspomnień, urodził się w 1903 r. na wsi w zaborze pruskim, w rodzinie szlacheckiej (herbu Grzymała), od paru pokoleń już nie ziemiańskiej. Ojciec jego, czyli mój Dziadek, był rzutkim biznesmenem, który znakomicie prowadził interesy, i to w różnych dziedzinach, od kopalni rudy do handlu i hotelarstwa. Stanisław nie odziedziczył po ojcu zamiłowania czy smykałki do biznesu. Zarażony w gimnazjum miłością do starożytnej kultury Grecji i Rzymu, poszedł na filologię klasyczną w polskim już Poznaniu i, po dyplomie, uczył przez kilka lat łaciny i greki w różnych gimnazjach. Jednak, pod namową Dziadka, uwieńczył swoją edukację dyplomem bardziej praktycznym: magistra świeżo powstałej Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie.
 (...) Był patriotą. W szkole pruskiej działał w konspiracji uczniowskiej. Brał udział we wszystkich konfliktach zbrojnych odradzającej się Polski: nieletni ochotnik w Powstaniu Wielkopolskim (12. Pułk Strzelców Wielkopolskich) i wojnie bolszewickiej (1. Pułk Ułanów Wielkopolskich), żołnierz września1939 (obrona Warszawy), uczestnik Powstania Warszawskiego. Była to rzecz naturalna w jego rodzinie, nie uważał się za bohatera. Wojska z resztą nie lubił.
    Rodzinę założył z rozmachem – (z żoną Honoratą - przyp. autorki) miał sześcioro dzieci, z których pięcioro żyje jeszcze, w Polsce i w Ameryce Północnej (imiona dzieci bohatera wspomnień to min.: Maryla, Stanisław, Hanna; do grona pociech zaliczała się także Honorata Krystyna, jednakże zmarła niedługo po urodzeniu, w czasach okupacji hitlerowskiej - przyp. autorki). Myślę, że liczna rodzina, choć kochał nas bardzo, to też był, do pewnego stopnia, gest patriotyczny – dwoje z nas urodziło się w czasie wojny i podczas ewakuacji Bielan w sierpniu 1944 roku, Matka nasza wraz z kochaną gosposią pchały dwa wózki z niemowlętami, a obok maszerowało dwoje trochę starszych, idąc w nieznane, podczas gdy on, wtedy na bombardowanej Starówce, a potem w niewoli w Niemczech, ani przez chwilę nie zwątpił, że wszyscy przeżyjemy. To był więcej optymizm niż realizm, ale stało się tak, jak wierzył, że się stać musi.
    Poza epizodami wojennymi, całe życie pracował w przedsiębiorstwach i instytucjach państwowych, najpierw jako nauczyciel, potem ekonomista i menedżer. Dyplom SGH okazał się świetną trampoliną do kariery. W parę lat po studiach był już wyższym urzędnikiem warszawskiego Magistratu, z perspektywą dalszych awansów. Pozostał na swoim stanowisku nawet w czasie okupacji. Po wojnie i kilkuletnim zaszyciu się na wielkopolskiej prowincji w  obawie przed nową władzą (od 1945 do 1949 był administratorem majątku Gościejew pod Koźminem, przeznaczonego do parcelacji w ramach reformy rolnej), odnaleziony i ściągnięty do Warszawy przez przedwojennych kolegów, kontynuował swoją służbę (...).
W 1956 roku, po wygranym konkursie (chyba jedyny taki przypadek w historii tej uczelni), objął stanowisko naczelnego dyrektora Politechniki Warszawskiej: 3000 ludzi (nie licząc pracowników naukowych), 20.000 studentów, kilkadziesiąt budynków po całej Polsce.  Był pierwszym, który wytrwał na tym posterunku dłużej niż rok.
    Po 12 latach, w 1968, za pomoc strajkującym studentom, został usunięty. Myślę, że w ten niezamierzony sposób komuna uratowała mu życie, bo miał już na koncie kilka ataków serca (...). Aktywny aż do śmierci, zmarł w Warszawie w 1985 roku [1].


Poznajcie rodzinę Zaborowskich.

Pałac w Rososzycy -  własność hr. Skórzewskich, od których tereny dzierżawił ojciec Stanisława Zaborowskiego.

            Na sam początek pragniemy przedstawić rodzinę bohatera, którą to opisał w następujących wspomnieniach:
Urodziłem się w roku 1903, w rok po mnie – wspomniany już Jan, a w rok po nim Jadwiga. Nasza Matka urodziła ośmioro dzieci, jednak troje urodzonych przede mną i dwoje po Jadzi zmarło w niemowlęctwie.
     Lata dziecięce i szkolne naszej trójki przebiegały w warunkach, o jakich dzisiaj niewiele dzieci z bogatych nawet rodzin może marzyć. Nie tylko dla tego, że Rodzice nasi byli ludźmi dość bogatymi, ale w ogóle były to lata dobrobytu, jaki istniał w Niemczech, we Francji i Anglii, dobrobytu, który skończył się z dniem wybuchu I wojny światowej i więcej się dotąd nie powtórzył w Europie. Dobrobyt ten przejawiał się nie tylko w nadmiarze, dosłownie w nadmiarze, wszelkich dóbr i środków, które zaspokajały wszelkie potrzeby, a nawet zachcianki człowieka, ale przede wszystkim stwarzał wyjątkowo sprzyjający klimat dla harmonijnego życia między ludźmi – bez względu na narodowość i wyznanie, a zwłaszcza życia rodzinnego w najszerszym tego słowa znaczeniu. Rodziny moich Rodziców były liczne i nie było tygodnia czy miesiąca, żeby się w tych rodzinach coś nie działo: urodziny, pogrzeb, zaręczyny, ślub, poprawiny, odpust, imieniny itd [2].

(...)

Już na gwiazdkę 1909 roku otrzymaliśmy po parze skrzypiec. Ojciec bowiem marzył o tym, by jego synowie stali się muzykami, by kiedyś na murach Berlina ukazały się ogłoszenia, że przyjechali znani skrzypkowie, bracia Stanisław i Jan Zaborowscy. Ojciec lubił i rozumiał muzykę. Ilekroć w Berlinie występował Paderewski czy Rubinstein, zostawiał wszystko i jechał do Berlina. Ojciec nie należał do wyjątków, tłumy wówczas wyruszały do Berlina [3].

(...)           

     Zdarzało się często, że przez Rososzycę przejeżdżał jakiś muzyk i wtedy Ojciec zapraszał go do swego biurka (pokoju pracy), by mu grał. Najczęściej bywał nim kuzyn Ojca, Józef Skupiński, członek jednej z orkiestr poznańskich, który w przejeździe do swych rodziców, do Grabowa, zawsze wstępował do nas, by się przywitać i odpocząć. Podróżowało się wtedy na rowerze na odcinkach dróg bez linii kolejowej. Kiedyś wspomniał wuj Józef, że na takich skrzypeczkach, jakie myśmy posiadali, trudno w ogóle dobrze zagrać. Wówczas Ojciec poprosił go, by się postarał o dwie pary dobrych skrzypiec. Znalazły się one wśród licznych prezentów gwiazdkowych pod choinką w roku 1910. Po kolacji wigilijnej Gracz nastroił nowe skrzypce i daliśmy pierwszy koncert. Repertuar składał się z kilku już przedtem dobrze przygotowanych kolęd. Zaszokowaliśmy audytorium – zwłaszcza Ojca. Gracz był dobrym muzykiem i pedagogiem, wymagał też solidnego przygotowania każdej zadanej lekcji, tym bardziej iż teraz coraz częściej Ojciec przychodził na lekcje. Siadał w fotelu i przysłuchiwał się naszej grze, będąc myślami najprawdopodobniej w sali koncertowej w Berlinie. Toteż robiliśmy szybkie postępy. Muzyce poświęcaliśmy codziennie minimum dwie godziny, językowi niemieckiemu – godzinę, tak że na przyjemności niewiele zostawało czasu. Odziedziczyłem po Ojcu dobry słuch i zamiłowanie do poważnej muzyki, przekazałem to następnie swoim dzieciom [4].



Plan pałacu w Rososzycy.

(...)

 Rok ( 1912 - przyp. autorki) ten jest cezurą w życiu moich Rodziców i naszym. W krótkim przemówieniu przed Wieczerzą Wigilijną 1911 roku Ojciec mimochodem wspomniał, że jest to ostatnia wigilia w tym domu, a może nawet w Rososzycy. My, dzieci, nie zwróciliśmy na to większej uwagi, każde z nas raczej czekało na jak najszybsze zakończenie kolacji i przejście do sąsiedniego pokoju, gdzie na nas czekały prezenty, a było ich zawsze sporo, i to ciekawych i cennych. Rodzice nie żałowali pieniędzy na uprzyjemnianie nam życia, zaspokajali prawie wszystkie nasze pragnienia, nawet zachcianki, ale równocześnie wymagali od nas skrupulatnego wykonywania obowiązków i bezwzględnego posłuszeństwa. Nie używali jednak nigdy żadnych środków przymusu. Jedyną karą było klęczenie w kącie, przeważnie 15-minutowe – po nim przeproszenie.
     Nie pamiętam, by taka kara spotkała kiedykolwiek Janka czy Jadzię. To były dzieci, które swym postępowaniem nigdy nie zasługiwały na naganę, a tym bardziej – karę. Były to dzieci ideały. Jedynie Staś się odrodził: to coś zbroił, to latał po wsi, to nie przyszedł na obiad, to wracał z wypraw pokaleczony, zakrwawiony, brudny.
     W dodatku Staś to „francuski piesek”, któremu nigdy nie smakowało to, co stało na stole – musiał mieć to, co lubił. Z tym się Rodzice od dawna pogodzili. Albo sam sobie coś przyrządziłem, albo też Kasia mi upitrasiła jakiś mój przysmak. W zasadzie żywiłem się wyłącznie mięsem i pieczywem, co w naszych warunkach nigdy nie sprawiało kłopotu. Brało się nóż, szło się do spiżarni czy chłodni, ucięło się kawał mięsa, na jakie był w danej chwili apetyt, pobiło „gałką”, rzuciło na patelnię i obiad czy kolacja gotowa. Do tego kawałek chleba albo bułki – żadnych kartofli, klusek, kapusty, marchwi. Z zup uznawałem jedynie rosół z makaronem i czerninę z kaczki. Śniadania powtarzały się w dwóch wersjach: świeże chrupkie bułki wprost z pieca albo naleśniki. Zdarzała się też polewka, o której będzie jeszcze mowa. Mleka nie znosiłem od urodzenia.
     Ojciec mnie bezgranicznie kochał i gotów był wszystko mi wybaczyć. Podczas kolacji wigilijnej w ubiegłym roku zdarzył się taki wypadek:
     Matka koniecznie chciała, żebym spróbował zupy grzybowej. A gdy nie posłuchałem, uderzyła mnie lekko łyżką w policzek. Ojciec wstał od stołu i poszedł do siebie. Po chwili przyszła Kasia i oznajmiła, że pan kazał Szczepanowi założyć konie do bryczki. A więc wyjeżdża. Wszyscy zaczęli na mnie krzyczeć, że to z mego powodu. Rozpłakałem się. Kolacja i nastrój wigilijny się skończył [5].
(...)
 Po śmierci babci (1903) dziadek Wilgocki przeszedł na emeryturę i zamieszkał w Rososzycy w mieszkaniu, które sobie do śmierci wymówił, zapisując swój dom córce i zięciowi.
Dziadek był moim pierwszym nauczycielem historii polskiej i patriotycznych pieśni polskich. Pieśni te najlepiej i najgłębiej trafiały do dziecięcego serca i umysłu, rozpalały w nich patriotyzm. Wy, którzy otrzymaliście Ojczyznę darmo, bez Waszego udziału, wysiłku, upustu krwi, nigdy nie zrozumiecie tego, jak i nie potraficie sobie wyobrazić tych wzniosłych chwil, kiedy młodzi i starzy nieśli swoje życie na ofiarę Ojczyźnie [6].

(...)

Rano w sobotę, 14 września 1912 roku, dziadek polecił Matce wysłać telegramy do wszystkich dzieci, żeby jutro przybyły, bo chce się ze wszystkimi pożegnać. Kazał też poprosić księdza dziekana z ostatnimi olejami. W niedzielę rano zaniewidział, a po południu zmarł. W środę był pogrzeb. Dawno Rososzyca nie widziała takich tłumów na pogrzebie. Psary zwolniły z pracy wszystkich, którzy chcieli wziąć udział w pogrzebie. Musiał być lubiany przez pracowników dóbr, skoro z każdego folwarku przyjechał wóz drabiniasty nabity ludźmi. Był to nie tylko pogrzeb, ale również wielka manifestacja patriotyczna dla tego wielkiego patrioty i powstańca [7].


Majątek w Rosoczycy.


Obora.

            A oto, jak niegdyś przedstawiała się historia tego miejsca, oraz on sam za czasów Stanisława Zaborowskiego, oraz jego najbliższych krewnych:
Rososzyca, miejsce mojego urodzenia, położona na południowej odnodze tzw. Wysoczyzny Kaliskiej, posiada wieś i dwór. Z trzech stron otaczają ją doliny rzek: od północy rz. Ołobok, od wschodu i południa rz. Leniwa Barycz, która w swym górnym biegu leniwie toczy swe wody przez szeroką dolinę bagien z zachodu na wschód i, skręcając pod kątem prostym, płynie dalej na północ, aby pod wsią Ołobok połączyć się z rz.Ołobok i wpaść do Prosny, która na długim swym odcinku stanowiła w tych czasach granicę między Rzeszą Niemiecką a Rosją, inaczej mówiąc, między Wielkim Księstwem Poznańskim a Królestwem Polskim, czyli Kongresówką, jak się potocznie mówiło.
    Rososzyca, wieś stara, w XII w należała do Klasztoru Cystersek w Ołoboku, a już w roku 1377 Mikołaj, kaliski podkomorzy, rozgraniczył ją od dóbr klasztornych. Należała od swych początków do Ziemi Kaliskiej, której południową granicę z Ziemią Wieluńską i Ostrzeszowską stanowiła rz. Barycz (...).
    Tu, w Rososzycy, w widłach rzeki Baryczy, geolodzy niemieccy, poszukując rud żelaza dla rozwijającego się gwałtownie przemysłu metalowego, odkryli przy końcu XIX w pokłady rudy darniowej.
W roku 1894 berliński "General Anzeiger" w numerze 16 z dnia 27 kwietnia podał do wiadomości, że berlińska Izba Handlowa zarejestrowała pod nr 1074 towarzystwo akcyjne Aktien-Geselschaft fuer Ausbeutung der Erderze zu Rossoschutz Kreis Ostrowo – towarzystwo dla eksploatacji rudy darniowej w Rososzycy.

            Jednym z akcjonariuszy tej spółki był obywatel berliński, Stanisław Zaborowski, który w zarządzie spółki pełnił funkcję kierownika wydziału organizacyjno-handlowego, a w roku 1896 wszedł do zarządu.
    W związku z tymi zadaniami Zaborowski z ramienia spółki zaczął bywać w Rososzycy. Uruchomienie eksploatacji rudy wymagało wielu wstępnych przygotowań, jak i załatwienia wielu formalności, nie tylko z właścicielem terenu, na którym odkryto rudę i od którego wydzierżawiła teren spółka, ale i z władzami miejscowymi. A kiedy załatwiono te sprawy i umowa z Piotrem hr. Skórzewskim, właścicielem Rososzycy, została definitywnie ustalona, trzeba było przystąpić do wstępnych robót i przygotowania warunków do eksploatacji, jak budowa toru pod kolejkę wąskotorową, placu składowego, roboty odkrywkowe itd. Wymagało to już stałej obecności Zaborowskiego w Rososzycy, a zatem i jakiegoś pomieszczenia na małe biuro i mieszkanie.

    Stał w Rososzycy piękny, duży dom, dotąd przez nikogo niezajęty. Pobudował go Józef Wilgocki, inspektor rolny dóbr Psary, sąsiedniej z Rososzycą wsi, z przeznaczeniem na przyszłe mieszkanie dla siebie po przejściu na emeryturę. Firma skorzystała z tego i wynajęła część domu [8].
Z ramienia Wilgockiego opiekowała się całą posiadłością: dom, zabudowania gospodarcze, kilka mórg ziemi, ogród, łąki, dziewiętnastoletnia córka Helena, mieszkająca z rodzicami w Psarach.
    Elegancki berlińczyk, człowiek światowy, mimo że już stary kawaler, po trzydziestce, mógł zainteresować młodą, nawet przystojną brunetkę, jaką była Helena. Po kilku miesiącach znajomości doszło do zaręczyn, a w roku 1897 odbył się w kościele parafialnym 20 kwietnia ślub. Wilgocki, wymówiwszy sobie dwa pokoje na piętrze do śmierci, zapisał całość córce i zięciowi.



Kuźnia.

Wiosną tegoż roku ruszyła całą parą eksploatacja rudy. Rososzyca zmieniła całkowicie swoje oblicze, stając się najruchliwszą wsią w całym powiecie. Nikt nie wyruszał już na roboty do Niemiec – znalazł pracę na miejscu, i to lepiej płatną. Przeciwnie – do Rososzycy zjechało kilkudziesięciu fachowców, zatrudnionych tu w kopalni, jak i przy robotach melioracyjnych pól i łąk tutejszego majątku. (...)
Rososzyca miała ponadto szczególnie korzystne warunki dla prowadzenia każdej działalności kupieckiej. Leżała na skrzyżowaniu dwu dróg handlowych i komunikacyjnych: z zachodu, z kierunku Ostrowa, i północy, z kierunku Kalisza – Skalmierzyc, prowadzących do Grabowa – Kępna wzdłuż granicy między Rzeszą Niemiecką a Rosją, z przejściami granicznymi i komorami celnymi w Grabowie, Wieruszowie i Praszce, a przede wszystkim z największym węzłem kolejowym w Skalmierzycach.
(...) Ojciec mój, ten właśnie Stanisław Zaborowski, z wykształcenia handlowiec, mający za sobą kilkunastoletnią praktykę zawodową w oddziałach jednej z dwu największych niemieckich firm handlu i transportu transoceanicznego "Nord-Deutscher Lloyd", w jej oddziałach w Warszawie, Sztokholmie i Berlinie, zamierzał wykorzystać warunki, w jakich była Rososzyca, i stworzyć tu ośrodek handlowy na wzór wielkomiejskich domów towarowych, jakie obserwował w Warszawie (Braci Łubieńskich), w Sztokholmie (Lewinsohnów), we Wrocławiu (Mendelsohnów), w Berlinie (Lesserów) – oczywiście w znacznie mniejszym zakresie, jednak wielobranżowe.
(...) a zgodą Skórzewskiego w podwórzu gościńca zbudowano mały obiekt z przeznaczeniem na masarnię, a do budynku gościńca, jeszcze przed zimą, dostawiono parterowy budynek mieszkalny o 3 dużych izbach i dużej kuchni, która miała służyć również potrzebom restauracji. W nowym bowiem domu, w jego części północnej, zamierzano postawić piec piekarniczy.
Rozpoczęto budowę wielkiej obory na 30 krów – zabudowania gospodarcze przy gościńcu były niewystarczające dla tak dużej hodowli. Zimą 1898 r. zmarł bezpotomnie właściciel małego gospodarstwa z wiatrakiem. Ojciec kupił całą posiadłość, od wdowy po nim, która zatrzymała dla siebie dośmiertnie jedną izbę. Wszystkie pomieszczenia z wyjątkiem stodoły przystosowane zostały do magazynowania zboża, Ojciec bowiem wprowadził natychmiast po kupnie młyna skup zboża i wymianę zboża na mąkę. Zadaniem tym obarczył zaangażowanego młynarza.
    W połowie września, po całkowitym odnowieniu pomieszczeń gościńca i wyposażeniu go w nowe meble, szafy sklepowe, stelaże itp., otwarto restaurację i część branż: rzeźnictwo, spożywczy, pasmanteria, łokciówka (materiały mierzone łokciem – miara długości równa 57,6 cm), nafta, oleje, smary, pieczywo, słodycze, owoce cytrusowe (bardzo wówczas powszechne i tanie) etc [9].

            Podobnie jak w przypadku wcześniej opisywanego przez nas majątku w Kamieniu, tak i tutaj pozwolimy sobie na przedstawieniu postaci najważniejszych osób, stanowiących służbę w zajmowanym przez rodzinę Zaborowskich majątku:

Służba składała się z trzech osób. Marysia Szofińska, podobnie jak Kasia, związana z domem Rodziców od samego początku, pełniła funkcje kucharki, mając do pomocy Wiktę Stachurską, która zajmowała się gospodarstwem w podwórzu, oraz Szczepana, który obok swoich obowiązków: stajnia, konie, wyjazdy, wykonywał inne roboty łącznie z Wiktą, a zwłaszcza czystość w stajni, oborze i chlewie. Kasia, zaliczana do członków rodziny, była zajęta przede wszystkim naszymi sprawami: budzenie, śniadanie, dbanie o garderobę, bieliznę, porządek w naszych sypialniach, pomocą w lekcjach.

(...)

Kim był Szczepan? We dworze pracował kiedyś jako chłopak stajenny w stajni cugowej. Przeszedł dobrą szkołę u forszpana Nogajewskiego, który używał go do pomocy przy ujeżdżaniu koni. Pochodził z rodziny fornalów Karolaków, z dziada pradziada osiadłych w Rososzycy, a zasilających również sąsiednie majątki w dobrych fornali-koniarzy. Szczepan się nie odrodził. Wysoki, przystojny jak ojcowie blondyn, kochał konie, a one jego. Jak to się stało, że opuścił dwór i przeszedł na służbę u Ojca, nie wiem. Przez kilka lat rozwoził po wsiach pieczywo. Kiedy Ociec nabył te dwie źrebice, ubłagał Ojca, żeby jemu je przydzielił. Podobno przy nim się urodziły.
        Obecnie z woźnicy awansował na kuczera-forszpana. Spełniły się jego marzenia życiowe. Pragnął jeszcze tylko jednej rzeczy: uniformu, jaki miał pierwszy foryś u Skórzewskich - jasnobrązowy garnitur ze złotymi guzikami. Matka wiedziała o tym i namawiała Ojca, by mu taki sprawił. Ojciec nie znosił wyróżnień. Widząc jednak, że Szczepan od jakiegoś czasu chodzi smutny, nie śpiewa, nie gwiżdże, dał się ubłagać i dla świętego spokoju, jak mówił, kazał mu uszyć taki strój na gwiazdkę 1912 r., z tym że guziki były brązowe [10].
            Z czasem jednak, gdy w czasie I Wojny Światowej Szczepan otrzymał wezwanie do wojska, przyszło mu pożegnać się z majątkiem, oraz rodziną Zaborowskich. Jego miejsce zająć miał wówczas nowy fornal - Idzi, którego to postać przez dłuższy czas, także przewijała się we wspomnieniach Zaborowskiego.



Przypisy.



[1] Stanisław Zaborowski, Historie z mojego zycia (1):
[2] Tenże, Historie z mojego zycia (8):
[3] Tamże.
[4] Tamże.
[5] Tamże.
[6] Tenże, Wspomnienia z mojego życia (9):
[7] Tamże.
[8] Tenże, Wspomnienia z mojego życia (6):
[9] Tenże, Wspomnienia z mojego życia (7):
[10] Tenże, Wspomnienia z mojego życia (9).


Spis ilustracji.

Honorata i Stanisław Zaborowscy:


Pozostałe fotografie przedstawiające majątek w Rososzycy:

 Stanisław Małyszko - Majątki Wielkopolskie T. III: Powiat Ostrowski, Muzeum Narodowe Rolnictwa i Przemysłu Rolno-Spożywczego w Szreniawie 1996.