Dziś w cyklu poświęconym
wspomnieniom związanym ze sferą ziemiaństwa, przedstawiamy sylwetkę pana
Stanisława Zaborowskiego, urodzonego i przez pewien czas wychowującego się w
rodzinnej posiadłości w Rososzycy. Interesujące mogą się wydać różnice, odróżniające wspomnienia naszego
obecnego bohatera, od tych należących do przedstawianego przez nas ostatnio
Mieczysława Jałowieckiego. Choć obaj wywodzili się z rodzin szlacheckich, to
jedynie rodzinie drugiego z nich udało się zachować charakter
"ziemiański". Drugą cechą odróżniającą losy obydwu tych
postaci, był zabór
do którego
ongiś przynależały ziemie z których się wywodzili, zamieszkiwali
w późniejszym
okresie swego życia. W przypadku Jałowieckiego, mowa była o Żmudzi na której się urodził i wychował; a
następnie o byłej "Kongresówce" ( na dawnych terenach
której
znajdował się majątek w Kamieniu). Jeśli zaś chodzi o Zaborowskiego, za swoją
ojczyznę uważał on Wielkie Księstwo Poznańskie, w obrębie którego znajdowały się zamieszkiwane
przez jego rodzinę tereny.
Niemniej jednak obydwaj panowie,
żyli w niezwykle ciekawym okresie - byli uczestnikami odbywających się w jego
trakcie przemian społecznych, jak i historycznych. Biorąc pod uwagę ich
doświadczenia, przeżyte przygody, zawarte znajomości, czy też zajmowane przez
siebie stanowiska - materiału starczyłoby na fabułę dwóch wciągających swą fabułą seriali.
Prezentowane przez nas fragmenty
wspomnień, pochodząc z opublikowanego na portalu Goniec24, cyklu artykułów opierającego się na
wspomnieniach z życia Stanisława Zaborowskiego. Opublikowanych na w/w portalu,
za sprawą inicjatywy syna bohatera pod wspólnym tytułem: "Wspomnienia z
mojego życia".
Pragniemy także przede wszystkim gorąco podziękować synowi autora wspomnień (także Panu Stanisławowi Zaborowskiemu), za zgodę na publikację niniejszych materiałów, które ukazywać się będą u nas także przez kolejne dwa tygodnie. Dziękujemy i pozdrawiamy serdecznie!
Przejdźmy zatem do
przedstawienia, krótkiego
rysu biograficznego Stanisława Zaborowskiego, który to jego syn opisał w
następujący sposób:
Ojciec
mój, autor wspomnień, urodził się w 1903 r. na wsi w zaborze pruskim, w
rodzinie szlacheckiej (herbu Grzymała), od paru pokoleń już nie ziemiańskiej.
Ojciec jego, czyli mój Dziadek, był rzutkim biznesmenem, który znakomicie
prowadził interesy, i to w różnych dziedzinach, od kopalni rudy do handlu i
hotelarstwa. Stanisław nie odziedziczył po ojcu zamiłowania czy smykałki do
biznesu. Zarażony w gimnazjum miłością do starożytnej kultury Grecji i Rzymu,
poszedł na filologię klasyczną w polskim już Poznaniu i, po dyplomie, uczył
przez kilka lat łaciny i greki w różnych gimnazjach. Jednak, pod namową
Dziadka, uwieńczył swoją edukację dyplomem bardziej praktycznym: magistra
świeżo powstałej Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie.
(...) Był patriotą. W szkole pruskiej działał
w konspiracji uczniowskiej. Brał udział we wszystkich konfliktach zbrojnych
odradzającej się Polski: nieletni ochotnik w Powstaniu Wielkopolskim (12. Pułk
Strzelców Wielkopolskich) i wojnie bolszewickiej (1. Pułk Ułanów
Wielkopolskich), żołnierz września1939 (obrona Warszawy), uczestnik Powstania
Warszawskiego. Była to rzecz naturalna w jego rodzinie, nie uważał się za
bohatera. Wojska z resztą nie lubił.
Rodzinę założył z rozmachem – (z żoną Honoratą - przyp.
autorki) miał sześcioro dzieci, z których pięcioro żyje
jeszcze, w Polsce i w Ameryce Północnej (imiona
dzieci bohatera wspomnień to min.: Maryla, Stanisław, Hanna; do grona pociech
zaliczała się także Honorata Krystyna, jednakże zmarła niedługo po urodzeniu, w
czasach okupacji hitlerowskiej - przyp. autorki). Myślę, że liczna rodzina,
choć kochał nas bardzo, to też był, do pewnego stopnia, gest patriotyczny –
dwoje z nas urodziło się w czasie wojny i podczas ewakuacji Bielan w sierpniu
1944 roku, Matka nasza wraz z kochaną gosposią pchały dwa wózki z niemowlętami,
a obok maszerowało dwoje trochę starszych, idąc w nieznane, podczas gdy on,
wtedy na bombardowanej Starówce, a potem w niewoli w Niemczech, ani przez
chwilę nie zwątpił, że wszyscy przeżyjemy. To był więcej optymizm niż realizm,
ale stało się tak, jak wierzył, że się stać musi.
Poza epizodami wojennymi, całe życie
pracował w przedsiębiorstwach i instytucjach państwowych, najpierw jako
nauczyciel, potem ekonomista i menedżer. Dyplom SGH okazał się świetną
trampoliną do kariery. W parę lat po studiach był już wyższym urzędnikiem
warszawskiego Magistratu, z perspektywą dalszych awansów. Pozostał na swoim
stanowisku nawet w czasie okupacji. Po wojnie i kilkuletnim zaszyciu się na
wielkopolskiej prowincji w obawie przed
nową władzą (od 1945 do 1949 był administratorem majątku Gościejew pod
Koźminem, przeznaczonego do parcelacji w ramach reformy rolnej), odnaleziony i
ściągnięty do Warszawy przez przedwojennych kolegów, kontynuował swoją służbę
(...).
W
1956 roku, po wygranym konkursie (chyba jedyny taki przypadek w historii tej
uczelni), objął stanowisko naczelnego dyrektora Politechniki Warszawskiej: 3000
ludzi (nie licząc pracowników naukowych), 20.000 studentów, kilkadziesiąt
budynków po całej Polsce. Był pierwszym,
który wytrwał na tym posterunku dłużej niż rok.
Po 12 latach, w 1968, za pomoc strajkującym
studentom, został usunięty. Myślę, że w ten niezamierzony sposób komuna
uratowała mu życie, bo miał już na koncie kilka ataków serca (...).
Aktywny aż do śmierci, zmarł w Warszawie w 1985 roku [1].
Pałac w Rososzycy - własność hr. Skórzewskich, od których tereny dzierżawił ojciec Stanisława Zaborowskiego.
Na sam początek pragniemy
przedstawić rodzinę bohatera, którą to opisał w następujących
wspomnieniach:
Urodziłem
się w roku 1903, w rok po mnie – wspomniany już Jan, a w rok po nim Jadwiga.
Nasza Matka urodziła ośmioro dzieci, jednak troje urodzonych przede mną i dwoje
po Jadzi zmarło w niemowlęctwie.
Lata dziecięce i szkolne naszej trójki
przebiegały w warunkach, o jakich dzisiaj niewiele dzieci z bogatych nawet
rodzin może marzyć. Nie tylko dla tego, że Rodzice nasi byli ludźmi dość
bogatymi, ale w ogóle były to lata dobrobytu, jaki istniał w Niemczech, we
Francji i Anglii, dobrobytu, który skończył się z dniem wybuchu I wojny
światowej i więcej się dotąd nie powtórzył w Europie. Dobrobyt ten przejawiał
się nie tylko w nadmiarze, dosłownie w nadmiarze, wszelkich dóbr i środków,
które zaspokajały wszelkie potrzeby, a nawet zachcianki człowieka, ale przede
wszystkim stwarzał wyjątkowo sprzyjający klimat dla harmonijnego życia między
ludźmi – bez względu na narodowość i wyznanie, a zwłaszcza życia rodzinnego w
najszerszym tego słowa znaczeniu. Rodziny moich Rodziców były liczne i nie było
tygodnia czy miesiąca, żeby się w tych rodzinach coś nie działo: urodziny,
pogrzeb, zaręczyny, ślub, poprawiny, odpust, imieniny itd [2].
(...)
Już
na gwiazdkę 1909 roku otrzymaliśmy po parze skrzypiec. Ojciec bowiem marzył o
tym, by jego synowie stali się muzykami, by kiedyś na murach Berlina ukazały
się ogłoszenia, że przyjechali znani skrzypkowie, bracia Stanisław i Jan
Zaborowscy. Ojciec lubił i rozumiał muzykę. Ilekroć w Berlinie występował
Paderewski czy Rubinstein, zostawiał wszystko i jechał do Berlina. Ojciec nie
należał do wyjątków, tłumy wówczas wyruszały do Berlina [3].
(...)
Zdarzało się często, że przez Rososzycę
przejeżdżał jakiś muzyk i wtedy Ojciec zapraszał go do swego biurka (pokoju
pracy), by mu grał. Najczęściej bywał nim kuzyn Ojca, Józef Skupiński, członek
jednej z orkiestr poznańskich, który w przejeździe do swych rodziców, do
Grabowa, zawsze wstępował do nas, by się przywitać i odpocząć. Podróżowało się
wtedy na rowerze na odcinkach dróg bez linii kolejowej. Kiedyś wspomniał wuj
Józef, że na takich skrzypeczkach, jakie myśmy posiadali, trudno w ogóle dobrze
zagrać. Wówczas Ojciec poprosił go, by się postarał o dwie pary dobrych
skrzypiec. Znalazły się one wśród licznych prezentów gwiazdkowych pod choinką w
roku 1910. Po kolacji wigilijnej Gracz nastroił nowe skrzypce i daliśmy
pierwszy koncert. Repertuar składał się z kilku już przedtem dobrze przygotowanych
kolęd. Zaszokowaliśmy audytorium – zwłaszcza Ojca. Gracz był dobrym muzykiem i
pedagogiem, wymagał też solidnego przygotowania każdej zadanej lekcji, tym
bardziej iż teraz coraz częściej Ojciec przychodził na lekcje. Siadał w fotelu
i przysłuchiwał się naszej grze, będąc myślami najprawdopodobniej w sali
koncertowej w Berlinie. Toteż robiliśmy szybkie postępy. Muzyce poświęcaliśmy
codziennie minimum dwie godziny, językowi niemieckiemu – godzinę, tak że na
przyjemności niewiele zostawało czasu. Odziedziczyłem po Ojcu dobry słuch i
zamiłowanie do poważnej muzyki, przekazałem to następnie swoim dzieciom [4].
(...)
Rok (
1912 - przyp. autorki) ten jest cezurą w życiu moich Rodziców
i naszym. W krótkim przemówieniu przed Wieczerzą Wigilijną 1911 roku Ojciec
mimochodem wspomniał, że jest to ostatnia wigilia w tym domu, a może nawet w
Rososzycy. My, dzieci, nie zwróciliśmy na to większej uwagi, każde z nas raczej
czekało na jak najszybsze zakończenie kolacji i przejście do sąsiedniego
pokoju, gdzie na nas czekały prezenty, a było ich zawsze sporo, i to ciekawych
i cennych. Rodzice nie żałowali pieniędzy na uprzyjemnianie nam życia,
zaspokajali prawie wszystkie nasze pragnienia, nawet zachcianki, ale
równocześnie wymagali od nas skrupulatnego wykonywania obowiązków i
bezwzględnego posłuszeństwa. Nie używali jednak nigdy żadnych środków przymusu.
Jedyną karą było klęczenie w kącie, przeważnie 15-minutowe – po nim
przeproszenie.
Nie pamiętam, by taka kara spotkała
kiedykolwiek Janka czy Jadzię. To były dzieci, które swym postępowaniem nigdy
nie zasługiwały na naganę, a tym bardziej – karę. Były to dzieci ideały.
Jedynie Staś się odrodził: to coś zbroił, to latał po wsi, to nie przyszedł na
obiad, to wracał z wypraw pokaleczony, zakrwawiony, brudny.
W dodatku Staś to „francuski piesek”,
któremu nigdy nie smakowało to, co stało na stole – musiał mieć to, co lubił. Z
tym się Rodzice od dawna pogodzili. Albo sam sobie coś przyrządziłem, albo też
Kasia mi upitrasiła jakiś mój przysmak. W zasadzie żywiłem się wyłącznie mięsem
i pieczywem, co w naszych warunkach nigdy nie sprawiało kłopotu. Brało się nóż,
szło się do spiżarni czy chłodni, ucięło się kawał mięsa, na jakie był w danej
chwili apetyt, pobiło „gałką”, rzuciło na patelnię i obiad czy kolacja gotowa.
Do tego kawałek chleba albo bułki – żadnych kartofli, klusek, kapusty, marchwi.
Z zup uznawałem jedynie rosół z makaronem i czerninę z kaczki. Śniadania
powtarzały się w dwóch wersjach: świeże chrupkie bułki wprost z pieca albo
naleśniki. Zdarzała się też polewka, o której będzie jeszcze mowa. Mleka nie
znosiłem od urodzenia.
Ojciec mnie bezgranicznie kochał i gotów
był wszystko mi wybaczyć. Podczas kolacji wigilijnej w ubiegłym roku zdarzył
się taki wypadek:
Matka koniecznie chciała, żebym spróbował
zupy grzybowej. A gdy nie posłuchałem, uderzyła mnie lekko łyżką w policzek.
Ojciec wstał od stołu i poszedł do siebie. Po chwili przyszła Kasia i
oznajmiła, że pan kazał Szczepanowi założyć konie do bryczki. A więc wyjeżdża.
Wszyscy zaczęli na mnie krzyczeć, że to z mego powodu. Rozpłakałem się. Kolacja
i nastrój wigilijny się skończył [5].
(...)
Po śmierci babci (1903) dziadek Wilgocki
przeszedł na emeryturę i zamieszkał w Rososzycy w mieszkaniu, które sobie do
śmierci wymówił, zapisując swój dom córce i zięciowi.
Dziadek
był moim pierwszym nauczycielem historii polskiej i patriotycznych pieśni
polskich. Pieśni te najlepiej i najgłębiej trafiały do dziecięcego serca i
umysłu, rozpalały w nich patriotyzm. Wy, którzy otrzymaliście Ojczyznę darmo,
bez Waszego udziału, wysiłku, upustu krwi, nigdy nie zrozumiecie tego, jak i
nie potraficie sobie wyobrazić tych wzniosłych chwil, kiedy młodzi i starzy
nieśli swoje życie na ofiarę Ojczyźnie [6].
(...)
Rano
w sobotę, 14 września 1912 roku, dziadek polecił Matce wysłać telegramy do
wszystkich dzieci, żeby jutro przybyły, bo chce się ze wszystkimi pożegnać.
Kazał też poprosić księdza dziekana z ostatnimi olejami. W niedzielę rano
zaniewidział, a po południu zmarł. W środę był pogrzeb. Dawno Rososzyca nie
widziała takich tłumów na pogrzebie. Psary zwolniły z pracy wszystkich, którzy
chcieli wziąć udział w pogrzebie. Musiał być lubiany przez pracowników dóbr,
skoro z każdego folwarku przyjechał wóz drabiniasty nabity ludźmi. Był to nie
tylko pogrzeb, ale również wielka manifestacja patriotyczna dla tego wielkiego
patrioty i powstańca [7].
Majątek
w Rosoczycy.
A
oto, jak niegdyś przedstawiała się historia tego miejsca, oraz on sam za czasów Stanisława Zaborowskiego, oraz
jego najbliższych krewnych:
Rososzyca,
miejsce mojego urodzenia, położona na południowej odnodze tzw. Wysoczyzny
Kaliskiej, posiada wieś i dwór. Z trzech stron otaczają ją doliny rzek: od
północy rz. Ołobok, od wschodu i południa rz. Leniwa Barycz, która w swym
górnym biegu leniwie toczy swe wody przez szeroką dolinę bagien z zachodu na
wschód i, skręcając pod kątem prostym, płynie dalej na północ, aby pod wsią
Ołobok połączyć się z rz.Ołobok i wpaść do Prosny, która na długim swym odcinku
stanowiła w tych czasach granicę między Rzeszą Niemiecką a Rosją, inaczej
mówiąc, między Wielkim Księstwem Poznańskim a Królestwem Polskim, czyli
Kongresówką, jak się potocznie mówiło.
Rososzyca, wieś stara, w XII w należała do
Klasztoru Cystersek w Ołoboku, a już w roku 1377 Mikołaj, kaliski podkomorzy,
rozgraniczył ją od dóbr klasztornych. Należała od swych początków do Ziemi
Kaliskiej, której południową granicę z Ziemią Wieluńską i Ostrzeszowską
stanowiła rz. Barycz (...).
Tu, w Rososzycy, w widłach rzeki Baryczy,
geolodzy niemieccy, poszukując rud żelaza dla rozwijającego się gwałtownie
przemysłu metalowego, odkryli przy końcu XIX w pokłady rudy darniowej.
W
roku 1894 berliński "General Anzeiger" w numerze 16 z dnia 27
kwietnia podał do wiadomości, że berlińska Izba Handlowa zarejestrowała pod nr
1074 towarzystwo akcyjne Aktien-Geselschaft fuer Ausbeutung der Erderze zu
Rossoschutz Kreis Ostrowo – towarzystwo dla eksploatacji rudy darniowej w
Rososzycy.
Jednym
z akcjonariuszy tej spółki był obywatel berliński, Stanisław Zaborowski, który
w zarządzie spółki pełnił funkcję kierownika wydziału organizacyjno-handlowego,
a w roku 1896 wszedł do zarządu.
W związku z tymi zadaniami Zaborowski z
ramienia spółki zaczął bywać w Rososzycy. Uruchomienie eksploatacji rudy
wymagało wielu wstępnych przygotowań, jak i załatwienia wielu formalności, nie
tylko z właścicielem terenu, na którym odkryto rudę i od którego wydzierżawiła
teren spółka, ale i z władzami miejscowymi. A kiedy załatwiono te sprawy i
umowa z Piotrem hr. Skórzewskim, właścicielem Rososzycy, została definitywnie
ustalona, trzeba było przystąpić do wstępnych robót i przygotowania warunków do
eksploatacji, jak budowa toru pod kolejkę wąskotorową, placu składowego, roboty
odkrywkowe itd. Wymagało to już stałej obecności Zaborowskiego w Rososzycy, a
zatem i jakiegoś pomieszczenia na małe biuro i mieszkanie.
Stał w Rososzycy piękny, duży dom, dotąd
przez nikogo niezajęty. Pobudował go Józef Wilgocki, inspektor rolny dóbr
Psary, sąsiedniej z Rososzycą wsi, z przeznaczeniem na przyszłe mieszkanie dla
siebie po przejściu na emeryturę. Firma skorzystała z tego i wynajęła część
domu [8].
Z
ramienia Wilgockiego opiekowała się całą posiadłością: dom, zabudowania
gospodarcze, kilka mórg ziemi, ogród, łąki, dziewiętnastoletnia córka Helena,
mieszkająca z rodzicami w Psarach.
Elegancki berlińczyk, człowiek światowy,
mimo że już stary kawaler, po trzydziestce, mógł zainteresować młodą, nawet
przystojną brunetkę, jaką była Helena. Po kilku miesiącach znajomości doszło do
zaręczyn, a w roku 1897 odbył się w kościele parafialnym 20 kwietnia ślub.
Wilgocki, wymówiwszy sobie dwa pokoje na piętrze do śmierci, zapisał całość
córce i zięciowi.
Wiosną
tegoż roku ruszyła całą parą eksploatacja rudy. Rososzyca zmieniła całkowicie
swoje oblicze, stając się najruchliwszą wsią w całym powiecie. Nikt nie
wyruszał już na roboty do Niemiec – znalazł pracę na miejscu, i to lepiej
płatną. Przeciwnie – do Rososzycy zjechało kilkudziesięciu fachowców,
zatrudnionych tu w kopalni, jak i przy robotach melioracyjnych pól i łąk
tutejszego majątku. (...)
Rososzyca
miała ponadto szczególnie korzystne warunki dla prowadzenia każdej działalności
kupieckiej. Leżała na skrzyżowaniu dwu dróg handlowych i komunikacyjnych: z
zachodu, z kierunku Ostrowa, i północy, z kierunku Kalisza – Skalmierzyc,
prowadzących do Grabowa – Kępna wzdłuż granicy między Rzeszą Niemiecką a Rosją,
z przejściami granicznymi i komorami celnymi w Grabowie, Wieruszowie i Praszce,
a przede wszystkim z największym węzłem kolejowym w Skalmierzycach.
(...)
Ojciec mój, ten właśnie Stanisław Zaborowski, z wykształcenia handlowiec,
mający za sobą kilkunastoletnią praktykę zawodową w oddziałach jednej z dwu
największych niemieckich firm handlu i transportu transoceanicznego
"Nord-Deutscher Lloyd", w jej oddziałach w Warszawie, Sztokholmie i
Berlinie, zamierzał wykorzystać warunki, w jakich była Rososzyca, i stworzyć tu
ośrodek handlowy na wzór wielkomiejskich domów towarowych, jakie obserwował w
Warszawie (Braci Łubieńskich), w Sztokholmie (Lewinsohnów), we Wrocławiu
(Mendelsohnów), w Berlinie (Lesserów) – oczywiście w znacznie mniejszym
zakresie, jednak wielobranżowe.
(...)
a zgodą Skórzewskiego w podwórzu gościńca zbudowano mały obiekt z
przeznaczeniem na masarnię, a do budynku gościńca, jeszcze przed zimą,
dostawiono parterowy budynek mieszkalny o 3 dużych izbach i dużej kuchni, która
miała służyć również potrzebom restauracji. W nowym bowiem domu, w jego części
północnej, zamierzano postawić piec piekarniczy.
Rozpoczęto
budowę wielkiej obory na 30 krów – zabudowania gospodarcze przy gościńcu były
niewystarczające dla tak dużej hodowli. Zimą 1898 r. zmarł bezpotomnie
właściciel małego gospodarstwa z wiatrakiem. Ojciec kupił całą posiadłość, od
wdowy po nim, która zatrzymała dla siebie dośmiertnie jedną izbę. Wszystkie
pomieszczenia z wyjątkiem stodoły przystosowane zostały do magazynowania zboża,
Ojciec bowiem wprowadził natychmiast po kupnie młyna skup zboża i wymianę zboża
na mąkę. Zadaniem tym obarczył zaangażowanego młynarza.
W połowie września, po całkowitym
odnowieniu pomieszczeń gościńca i wyposażeniu go w nowe meble, szafy sklepowe,
stelaże itp., otwarto restaurację i część branż: rzeźnictwo, spożywczy,
pasmanteria, łokciówka (materiały mierzone łokciem – miara długości równa 57,6
cm), nafta, oleje, smary, pieczywo, słodycze, owoce cytrusowe (bardzo wówczas
powszechne i tanie) etc
[9].
Podobnie jak w przypadku wcześniej
opisywanego przez nas majątku w Kamieniu, tak i tutaj pozwolimy sobie na
przedstawieniu postaci najważniejszych osób, stanowiących służbę w zajmowanym
przez rodzinę Zaborowskich majątku:
Służba
składała się z trzech osób. Marysia Szofińska, podobnie jak Kasia, związana z
domem Rodziców od samego początku, pełniła funkcje kucharki, mając do pomocy
Wiktę Stachurską, która zajmowała się gospodarstwem w podwórzu, oraz Szczepana,
który obok swoich obowiązków: stajnia, konie, wyjazdy, wykonywał inne roboty
łącznie z Wiktą, a zwłaszcza czystość w stajni, oborze i chlewie. Kasia,
zaliczana do członków rodziny, była zajęta przede wszystkim naszymi sprawami:
budzenie, śniadanie, dbanie o garderobę, bieliznę, porządek w naszych
sypialniach, pomocą w lekcjach.
(...)
Kim
był Szczepan? We dworze pracował kiedyś jako chłopak stajenny w stajni cugowej.
Przeszedł dobrą szkołę u forszpana Nogajewskiego, który używał go do pomocy
przy ujeżdżaniu koni. Pochodził z rodziny fornalów Karolaków, z dziada
pradziada osiadłych w Rososzycy, a zasilających również sąsiednie majątki w
dobrych fornali-koniarzy. Szczepan się nie odrodził. Wysoki, przystojny jak
ojcowie blondyn, kochał konie, a one jego. Jak to się stało, że opuścił dwór i
przeszedł na służbę u Ojca, nie wiem. Przez kilka lat rozwoził po wsiach
pieczywo. Kiedy Ociec nabył te dwie źrebice, ubłagał Ojca, żeby jemu je
przydzielił. Podobno przy nim się urodziły.
Obecnie z woźnicy awansował na
kuczera-forszpana. Spełniły się jego marzenia życiowe. Pragnął jeszcze tylko
jednej rzeczy: uniformu, jaki miał pierwszy foryś u Skórzewskich - jasnobrązowy
garnitur ze złotymi guzikami. Matka wiedziała o tym i namawiała Ojca, by mu
taki sprawił. Ojciec nie znosił wyróżnień. Widząc jednak, że Szczepan od
jakiegoś czasu chodzi smutny, nie śpiewa, nie gwiżdże, dał się ubłagać i dla
świętego spokoju, jak mówił, kazał mu uszyć taki strój na gwiazdkę 1912 r., z
tym że guziki były brązowe [10].
Z czasem
jednak, gdy w czasie I Wojny Światowej Szczepan otrzymał wezwanie do wojska,
przyszło mu pożegnać się z majątkiem, oraz rodziną Zaborowskich. Jego miejsce
zająć miał wówczas nowy fornal - Idzi, którego to postać przez dłuższy czas,
także przewijała się we wspomnieniach Zaborowskiego.
Przypisy.
[1]
Stanisław Zaborowski, Historie z mojego
zycia (1):
http://www.goniec.net/goniec/inne-dzialy/lektura-gonca/pod-szcz%C4%99%C5%9Bliw%C4%85-gwiazd%C4%85-wspomnienia-z-mojego-%C5%BCycia-1.html
(stan na dnia 11.04.2018).
[2] Tenże,
Historie z mojego zycia (8):
http://www.goniec.net/goniec/inne-dzialy/lektura-gonca/wspomnienia-z-mojego-życia-8.html
(stan na dnia
11.04.2018).
[3]
Tamże.
[4]
Tamże.
[5]
Tamże.
[6]
Tenże, Wspomnienia z mojego życia (9):
http://www.goniec.net/goniec/inne-dzialy/lektura-gonca/wspomnienia-z-mojego-%C5%BCycia-9.html
(stan na dnia 11.04.2018).
[7]
Tamże.
[8] Tenże,
Wspomnienia z mojego życia (6):
http://www.goniec.net/goniec/inne-dzialy/lektura-gonca/wspomnienia-z-mojego-%C5%BCycia-6.html
(stan na dnia
11.04.2018).
[9] Tenże, Wspomnienia
z mojego życia (7):
http://www.goniec.net/goniec/inne-dzialy/lektura-gonca/wspomnienia-z-mojego-%C5%BCycia-7.html
(stan na dnia
11.04.2018).
[10] Tenże,
Wspomnienia z mojego życia (9).
Spis ilustracji.
Honorata i Stanisław Zaborowscy:
Pozostałe fotografie przedstawiające majątek w Rososzycy:
Stanisław Małyszko - Majątki Wielkopolskie T. III:
Powiat Ostrowski, Muzeum Narodowe Rolnictwa i Przemysłu Rolno-Spożywczego w
Szreniawie 1996.