czwartek, 27 września 2018

Ziemiańskie dzieciństwo, cz. 2: Rola dziecka ziemiańskiego w chrześcijańskich rytuałach wtajemniczenia.




Po dłuższej przerwie kontynuujemy temat rozważeń nad ziemiańskim dzieciństwem. Poprzednio staraliśmy się przedstawić moment jego „wynalezienia”, dziś dopowiemy sobie  jeszcze kilka słów na temat tego, jak postrzegano dziecko na przestrzeni różnych epok. Omówimy jego symboliczne znaczenie w kontekście myślenia religijno-magicznego, by potem przedstawić zarys rytuałów inicjacyjnych w kulturze ziemiańskiej, dotyczących poszczególnych etapów wtajemniczania do wspólnoty chrześcijańskiej.



Istota z pogranicza dwóch światów.


Dziewczynka w stroju komunijnym z epoki.

Ewa Nowina-Sroczyńska rozpoczęła swoje rozważania na temat rozumienia znaczenia dziecka, i dzieciństwa w kontekście szeroko rozumianej kultury:
Carl Gustaw Jung: ”we wszystkich mitach dotyczących dzieciństwa spotykamy zdumiewający paradoks: z jednej strony bezbronne <<dziecko>> wydawane jest na pastwę niezwykle potężnych wrogów, nieustannie zagrożone zniszczeniem, z drugiej natomiast dysponuje mocami przekraczającymi ludzką miarę. Ta mitologiczna koncepcja ściśle wiąże się z psychologicznym faktem, iż <<dziecko>> jest z jednej strony czymś niepokaźnym, pozbawionym znaczenia, <<tylko dzieckiem>>, z drugiej zaś jest boskie”.
            Ambiwalencja dziecka to jeden z podstawowych i niezwykle nośny w znaczenia motyw literatury i wszelakich nauk.
            Stan dzieciństwa i stan młodość to stany głęboko przed osobowe i obce, niosące ze sobą inne, nie znane dorosłemu rozumienia „osoby”.
            Dziecko jest delikatne i kruche, jesteśmy więc mu winni wszelkie nasze doświadczenie, naszą mądrość i wiedzę, jest bowiem człowiekiem „niegotowym”. Dochodzenie do dorosłości, osiąganie Cogito, które w moim przekonaniu jest przyjęciem odpowiedzialności za wszystkie konsekwencje swoich czynów, uzewnętrznieniem własnych działań i uznawaniem ich za tożsame z nami, było i jest przedmiotem artystycznych dokonań (…). Wielka Sztuka częściej stawia inne pytanie: jacy jesteśmy poza Cogito i wówczas zwraca się ku dzieciństwu, alienacji, czy osobowości, ujawniając inną „ciemną” stronę dziecka: jego nieskończone, demoniczne wręcz możliwości. Na kartach literatury dzieci są często jasnowidzami, rozpoznają rzeczywistość, która wydaje się nam dorosłym na zawsze zamknięta [1].

            Autorka zwracała uwagę na znany badaczom fakt, iż: kultura przypisywała dzieciom charakter mediacyjny pomiędzy dwoma światami, rozumianymi tutaj jako następujące opozycje: świat cywilizacji/ ludzi – świat natury; a także: świat żywych – świat umarłych. Dziecko w swej symbolice w wielu kulturach jawi się jako przybysz z „innego świata”: pojawia się jako wcielenie przodków, bohaterów, bywa także niezwykle podatne na oddziaływanie sił nadprzyrodzonych (co podkreśla jego związek ze światem zmarłych).
Ale jawi się także ono jako istota ściśle związana ze sferą natury – przeświadczenie to uwidacznia się chociażby w przekonaniu, że: dzieci przynosi bocian. I nam współczesnym znany jest znany tylko ten fragment dawnego wierzenia, brakuje tutaj jednak odpowiedzi na proste pytanie: skąd ma je przynosić? Bardziej pomysłowi rodzice wyjaśnią swemu dziecku, że „z nieba”. Tymczasem kultura ludowa miała zgoła inne wyjaśnienie: z lasu, z moczarów, etc. – słowem miejsc w symbolicznym sposobie myślenia miejsc „obcych”, „nieoswojonych”.
Kultura rozumiała zatem nowo narodzone dziecko jako „stworzenie”, które należy „oswoić” – czyli wyrwać z chaotycznego świata natury, i znaleźć mu miejsce w uporządkowanym świecie własnej wspólnoty. Wiązało się to z nadaniem imienia, a także przeprowadzeniem przez szereg obrzędów związanych z włączeniem dziecka do społeczności lokalnej wioski, czy też rodu (o obrzędach wtajemniczenia, oraz kwestii nadawania imion pisałam już w zamieszczonych na naszej stronie w materiałach Kalendarza Obrzędowego: Narodziny cz. 1: W łonie matki, oraz Narodziny cz. 2: Obrzędy i rytuały związane z przyjściem na świat).
Wokół postaci noworodka narosło wiele kulturalnych tabu, które miały za zadanie jego ochronę przed urokami, oraz oddziaływaniem złowrogich człowiekowi istot ze świata zarówno natury, jak i zmarłych. Zaniedbanie, zlekceważenie a w końcu niedopełnienie, któregoś z nich mogło zaskutkować przemianą dziecka, w rodzaj upiora (np. nie dopełniając obowiązku chrztu), czy też sprowadzić na niego chorobę w skutek uroku.

Zanim przejdziemy do bezpośredniego omawiania zwyczajów religijnych, zatrzymajmy się na chwilę w tym miejscu, aby  przedstawić garść przeświadczeń, wyjaśniających stosunek do dziecka w kulturze europejskiej.
Zacznijmy od wyjaśniania jego symboliki w religijno-magicznym systemie myślenia. Medialny charakter dziecko zaczyna posiadać już w łonie matki, nawet w chwili poczęcia. Embrion ludzki – jak wierzono – rozwija się do środka. W kształtowaniu się dziecka biorą udział trzy siły matka, ojciec i Bóg, przy czym w darze od matki dziecko otrzymuje części „białe” organizmu (kości, paznokcie, żyły, mózg i białka oczu), od ojca – „części czerwone”, opozycyjne (krew, skórę, mięso, źrenice), Od Boga wreszcie duszę, wyraz twarzy, wzrok, słuch, zmysły ogólne i poznanie. Rozwija się wiec od środka, bowiem, jak wierzono, każda rzecz powstaje od środka (…).
            Żydzi  wierzyli, że  dziecku w łonie matki „pochodnia główkę oświeca, dzięki czemu widzi ono od jednego końca świata do drugiego”- jest więc pomiędzy dwiema rzeczywistościami. Dla ludzi wielu kultur rosnący płód ma moc niezwykła. Znamy  powszechne przekonanie o „Hand of glory”, palec zmarłego w łonie matki niemowlęcia służy złodziejom za świecie, czyniąc ich niewidzialnymi, a okradzionych pogrążały w sen [2].
            Pozwolę sobie na krótkie wyjaśnienie, dotyczące magicznych praktyk znanych jako wspomniana przez E. Nowina-Sroczyńską „Rękę Chwały”, gdyż nie każdy z czytelników może mieć świadomość tego, czym ona była.  Ciekawym jest bowiem, iż autorka wspomina o nim w kontekście artefaktu sporządzonego z ręki płodu (co z kolei podkreśla mediacyjny charakter poczętego dziecka, jego związek ze światem duchów) – podczas gdy w większości źródeł wzmianki dotyczą wykorzystania fragmentów ciała przestępcy. Etymologia nazwy owego magicznego przedmiotu odwołuje do osławionego w praktykach magicznych korzenia mandragory (maindegloire)  – którego to pierwotnie miała dotyczyć.
Z czasem  dotyczyć miała artefaktu sporządzonego z ręki mordercy-wisielca, najlepiej by była to ta, którą dokonał on przestępstwa (bądź po prostu lewa). Odciętą rękę odpowiednio preparowano tj.:  spuszczano z niej krew, następnie marynowano przez dwa tygodnie przy użyciu soli w glinianym garnku; potem suszono na słońcu przy użyciu ziół takich jak werbena. Tak sporządzony magiczny przedmiot wykorzystywany był w charakterze „świecznika” – na palce nakładano wówczas świece wykonane z ludzkiego tłuszczu (najlepiej wisielca, od którego pochodzić miała także i ręka).
Artefakt ów posiadać miał magiczne właściwości, niezwykle użyteczne złodziejom: zapewniał niewidzialność, oraz zsyłał sen na domowników. Praktyki z jego wykonywaniem i wykorzystywaniem znane były także na obszarach słowiańszczyzny, o czym wspominał chociażby J. Frazer w „Złotej Gałęzi”, a także Oskar Kolberg, gdy w jednym z tomów „Dzieł Wszystkich” wspominał o terenach regionu Wielkopolski Wschodniej.
           
Wracając do głównego wątku: wspomnieć należy o przypisywaniu dzieciom zdolności wieszczych, czy też zdolność dostrzegania niezauważalnego, którą zatracić mieli dorośli, którzy swoim stylem życia zbytnio odeszli od stanu natury.  Przykładowo wierzono, że: Dzieci urodzone w niedzielę mogą widywać duchy, a nawet śmierć przychodzącą po innych ludzi (Słowianie, Żydzi), jeżeli urodzą się w Wigilię Bożego Narodzenia o północy, to zobaczą rzeczy, których nikt nie widział [3]. U Egipcjan najstarszy syn miał zdolność kontaktowania się ze światem umarłych, gdy  jego zabrakło rodzina utraciła tę możliwość [4].
Wbrew pozorom przekonania tego typu nadal pozostają wciąż żywe, u osób które deklarują swoją wiarę w istnienie duchów, zjawisk niewyjaśnionych. Relacjonują one, że ich pociechy miały reagować (uśmiechać się, mówić, bawić się, nawet bać) „kogoś”, kogo inni nie byli wstanie dostrzec. Jeszcze dalej posunięte relacje tego typu wzmiankują, iż niektóre maluchy mają czasem tendencję do dzielenia się wspomnieniami ze swego „poprzedniego” życia (przeświadczenie o reinkarnacji).
Być może właśnie z powodu przypisywania dzieciom owe otwartości na zjawiska nadprzyrodzone, jawią się one także często jako bohaterowie współczesnych filmów, książek, oraz gier o charakterze grozy?
W kontekście kultury dawnej warto wspomnieć także o tym, że: zmarłe przedwcześnie dziecko postrzegane jako czyste i niewinne (występuje tu częste określenie: „mały aniołek”), posiadało dar pośrednictwa pomiędzy Bogiem, a własnymi rodzicami. Powszechnie w Europie, a także w polskiej kulturze ludowej, uznawano, że dzieci mogą wypraszać łaski dla rodziców, „bez orędownictwa dzieci, nawet poroniątek, ciężko się obyć nawet na tamtejszym świecie”, syn miał zdolność wyprowadzania rodziców z piekła, „jego modlitwa piekło studzi” (u Żydów)[5]. Niewątpliwie wśród osób uduchowionych przekonanie to nadal pozostaje żywe.
            Rzekome nadprzyrodzone zdolności dzieci były postrzegane zarówno jako błogosławieństwo, jak i przekleństwo. Niemniej jednak przejawiała się tendencja ku temu, aby dziecko całkowicie wyrwać z porządku natury, i w pasować w obowiązujący w dany społeczeństwie ład. Poddawano je zatem rytuałowi, którego celem było odebranie mu „przywileju” koegzystowania pomiędzy dwoma światami – a przypisanie jedynie społeczności ludzkiej.
            U dawnych Słowian był to rytuał postrzyżyn (u chłopców) / oraz zaplecin (u dziewczynek). Włosy w swej symbolice odwołują do świata natury – dzikości (stąd przy odprawianiu rytów magicznych rozplatano włosy, targano je; Żydzi mieli targać je na znak żałoby) – jeśli dziecko miało na dobre zostać włączone do wspólnoty dorosłych, musiały zostać ścięte. W swej dalszej symbolice, wspomniane części ciała oznaczają także siły witalne – nie mogły zatem tak po prostu wyrzucone, bowiem ich wejście w niepowołane ręce mogły sprowadzić na ich właściciela urok, bądź chorobę.
Wierzono na przykład, że porzucone niedbale włosy mogą porwać ptaki, które wijąc przy ich użyciu gniazdo, mogą „uwić” chorobę. Zatem przywiązywano uwagę do tego, aby ścięte kosmyki przechowywać bezpiecznie i z szacunkiem. Zazwyczaj składano je pod progiem domu, bądź w kącie izby – istotnym było jednak to, aby dziecko, nawet najmniejsze miało świadomość ich przechowywania, by móc wrócić po nie nawet w razie własnej śmierci [6].


Dziecko na przestrzeni minionych epok.


Ryngraf z lat 30. XX wieku.

            Poruszaliśmy ten wątek ostatnim razem, pozwolimy jednak  sobie powrócić do niego na chwilę, aby dopowiedzieć sobie pewne kwestie poruszane przez przytaczaną przeze mnie łódzką etnolog. E. Nowina-Sroczyńska w swych rozważaniach, mających na celu ukazać zmianę stosunku do dziecka na tle minionych pokoleń, dzieli je na trzy następujące epoki: klasyczną, romantyczną, oraz okres freudowski.
            We wzorcu klasycznym dominuje przekonanie, iż: natura - to dzikość, ucieleśnienie pierwotnego zła; podczas, gdy społeczeństw rozumiane pozostaje jako ostoja cywilizacji, której zadaniem jest wychowanie „dzikiego stworzonka” – jak pojmowane było wówczas dziecko [7]. Jak się przekonaliśmy ostatnim razem – w czasach minionych epok nie było zbyt wiele miejsca na „dzieciństwo” pojmowane w sposób w jaki rozumiemy je obecnie. Dzieciństwo w średniowieczu wydaje się nie istnieć głównie z ekonomicznego punktu widzenia, gdy dzieci od małego uczone są przyswajania obowiązków i powinności ciążących na dorosłych: pomaganie w zajęciach gospodarskich, szkolenie na rycerza, czy w końcu nakłanianie ich do zawierania politycznych małżeństw.
W sztuce sakralnej późnego średniowiecza zwraca się uwagę na fakt wysokiej śmiertelności wśród dzieci – to z kolei przekłada się na przedstawieniach ich w rzeźbie, i malarstwie, jako aniołów – symbolów niewinności (wcześniej postaci aniołów przedstawiane były jako osoby dorosłe) [8]. Nie sądzono, iż w dziecku zawarta jest cała osoba. Podobnie w kulturze i  ikonografii ludowej, gdzie oprócz Dzieciątka Jezus inne dzieci były nieobecne, nie tylko dlatego, że umierały zbyt pospiesznie, ale może przede wszystkim dlatego, iż nie zasługiwały na własny wizerunek, będąc w doświadczeniu ludowym ludźmi „niegotowymi” [9].
Stan ten będzie utrzymywał się od XII do XVII, kiedy dziecko zostanie uznane pod względem duchowym za równe osobie dorosłej. Wybiegając jednak nieco w przyszłość warto przytoczyć pewien przykład, podany przez w/w autorkę odnoszący się chronologicznie do czasów nam współcześniejszych. Jeden z etnologów zauważył, że w fotografii nagrobnej, obecnej na polskich, wiejskich cmentarzach, dziecko było i jest przedstawiane w całej postaci. Prawie nigdy, w przeciwieństwie do kanonu fotografii nagrobnej ludzi dorosłych, nie spotkamy portretów zmarłych dzieci [10].
            Tendencja ta bez wątpienia posiada swe wcześniejsze korzenie w XVI-wiecznym zainteresowaniu portretem, które wskazuje, że dzieci europejskie wychodzą wówczas z anonimowości. „Jest doprawdy” – pisze A. Aries – godnym uwagi zjawiskiem, iż w epoce demograficznego marnotrawstwa zapragnięto utrwalić na pamiątkę rysy dziecka, które będzie dalej żyło, bądź dziecka zmarłego [11]. Anonimowość dziecka jest wytworem miasta i mieszczaństwa. Wraz z emancypacją dziecka pogarsza się sytuacja kobiety, przywiązanej coraz bardziej do domu, podczas gdy dzieci pojawiają się tłumnie w domu, szkole na ulicach, kartach literatury i płótnach nawet największych malarzy [12].
            Kolejny okres – romantyczny, odwraca zależność o której sobie przed chwilą powiedzieliśmy: dziecko jest tutaj postrzegane jako „dobre” i „czyste” – właśnie przez to, że pozostaje blisko związane z naturą. Romantyzm wszelkiego zła dopatrywał się bowiem w odejściu od natury, i związanej z nią wrażliwości (otwartości na to co niedostrzegalne) – winą za ten stan rzeczy obarczał cywilizację, która starała się wytępić w człowieku owe nadprzyrodzone, pierwotne instynkty („Czucie i wiara silniej mówi do mnie, niż mędrca szkiełko i oko”) [13]. Ówcześni artyści i myśliciele byli zatem zdania, iż należy za wszelką cenę chronić naturę i umysł dziecka, przed „zgubnymi” wpływami cywilizacji. U V. Hugo dziecko staje się czymś w rodzaju Boga, a na pewno jest aniołem spadłym z nieba [14].
            Ostatni okres dziejowy wyszczególniony przez badaczkę, to epoka rozwoju psychoanalizy. Freud, ku oburzeniu romantycznie nastawionego społeczeństwa, oświadcza, że dziecko cechuje seksualizm, więcej, ma ono amoralne popędy, nie jest więc aniołem (…). Jest krnąbrne, kieruje się instynktami, jest źle wychowane i bywa prostackie. W tych twierdzeniach bliski jest poglądom  okresu klasycznego. Wprowadza jednak zmienną nowość: dziecko jest nie tylko prostackie, ale i delikatne, jest zwierzątkiem, ale można je zranić, więc my dorośli musimy nieustannie uważać.
            Ambiwalencja – podstawowy paradygmat natury dziecka, dostrzeżony przez Freuda stanie się odtąd podstawowym, kulturowym sposobem myślenia o dzieciach. Jung, którego przywołałam na początku moich rozważań, rozwinie myśl freudowską, podkreślając tę ambiwalencję, której metaforyczną wykładnią są słowa M. von Ebner Eschenbauch: „poparzone dzieci boją się ognia lub zadurzają w nim” [15].


Mali ziemianie i ich wielkie religijne inicjacje.




W drodze na chrzest.

Nie inaczej jak w rodzinach chłopskich wierzono, iż ciężarna kobieta, chcąc zapewnić swemu dziecku piękny wygląd powinna przebywać w otoczeniu rzeczy pięknych i przyjemnych. I to też starano się jej zapewnić, wyposażając pokoje w estetyczne przedmioty, oraz fotografie i portrety ładnych dzieci [16].
Ziemianki początkowo rodziły wyłącznie w domowym zaciszu, z czasem jednak część z nich decydowała się udawać w tym celu do specjalistycznych klinik, gdzie przyjmowano na świat młodsze pokolenia ziemian. Świeżo upieczona matka podoławszy dokonania tergo nieprostego zadania, w niedługim czasie zostawała uhonorowana za swój trud, otrzymując w zamian stosowne podarki. Mąż zwykł zazwyczaj wręczał jej z tej okazji kwiaty, oraz biżuterię; ale i zdarzało się (zwłaszcza jeśli kobieta wydała na świat dziedzica rodu), że otrzymywała od swego teścia rodową biżuterię [17].
W wielkopolskiej Wrześni w 1933 roku, gdy narodził się potomek rodu Mycielskich, fornale pod oknami siedziby strzelali z batów, aż do czasu wyniesienia przez służbę stołów z poczęstunkiem. Jednocześnie w tamtejszym pałacu wydawano przyjęcie dla służby i oficjalistów. Bohater tego dnia, Roman Mycielski, relacjonował później: Ojciec mój musiał potem chodzić pomiędzy przyjęciami, zapraszając do jedzenia i picia oraz przepijając liczne toasty, i jak potem często wspominał, upił się z tej wyjątkowej jednak okazji jak nigdy w życiu”. Z kolei w okresie jeszcze przed I wojną światową nieurodzenie męskiego potomka mogło rzutować negatywnie na pozycję kobiety w rodzinie męża. Z okazji narodzin córki w majątku robiono beczkę wina z własnych winogron, którą oznaczano imieniem dziewczynki i rokiem urodzenia. Beczka taka miała czekać przez lata, aż do dnia jej ślubu” [18].
Co może zaskoczyć naszych czytelników: dzieci szlacheckie poddawano obrzędowi  chrztu, aż dwukrotnie (sic!). Pierwszym był tzw. „chrzest z wody”, i miał często miejsce gdy nowo narodzone dziecko przyszło na świat wątłego zdrowia, bądź w czasach wojny. Obrzędu tego dokonywała wówczas osoba świecka przy pomocy wody święconej; jeśli zaś dziecko było zdrowe i nic nie zagrażało jego życiu czynił to w odpowiednim czasie rodowy kapelan w kaplicy rodzinnej, bądź proboszcz w kościele. Obrządek ten posiadał wówczas wyłącznie religijne znaczenie, co oznacza że nie wystawiano wtedy metryki chrztu [19]. Chrzestnymi zostawały z reguły osoby, które znajdowały się wówczas we dworze (mogły to być osoby ze służby) – a niekiedy wręcz nie wyznaczano ich wcale (zwłaszcza, jeśli nie było pewnym czy dziecko przeżyje).
Jeśli wszystko przebiegło pomyślnie urządzano niewielkie przyjęcie, na które spraszano gości, którzy przybywali do dworu powitać nowo narodzonego potomka. Zazwyczaj odbywało się ono w pobliżu pokoju, gdzie czas swego połogu odbywała matka (ok. miesiąc - półtora miesiąca) [20].
Kilka miesięcy, bądź lat później odbywał się formalny chrzest, któremu poddawano niekiedy kilkoro rodzeństwa na raz – odbywał się on już wówczas przy użyciu świętych  olejków, nie zaś święconej wody. Miał on miejsce w kościele parafialnym, w rodowej kaplicy, czy nawet we dworze gdzie na tę okazję wyszykowano stosowny ołtarzyk. Dekorowano go wówczas na bogato: świętymi obrazami, szalami tureckimi, skrzyżowanymi szablami, bądź inną bronią i pamiątkami rodowymi [21].
W rodzinach ziemiańskich i arystokratycznych kultywujących stare rycerskie tradycje  chrzest męskiego potomka rodu wiązał się  z niezwykła tradycją, a mianowicie dziecko takie niesiono do chrztu i chrzczono na jednej lub dwóch skrzyżowanych karabelach. Na karabeli chrzczonego chłopca  trzymał ojciec chrzestny. „Miał to być symbol mający świadczyć, że nowo narodzony potomek rodu […] zawsze gotów będzie z szablą w ręku walczyć w obronie swojej ojczyzny” [22].
W trakcie uroczystego chrztu, do roli chrzestnych wybierano z reguły innych chrzestnych, niż tych którzy byli uczestniczyli w trakcie pierwszego rytuału. Zgodnie ze staropolską tradycją, chociaż nie zawsze przestrzeganą, pierworodnego syna powinni trzymać do chrztu jego babka macierzysta i dziadek ojczysty, a córkę dziadek macierzysty i babka ojczysta. Rodzicami chrzestnymi kolejnych rodzących się dzieci zostawali ich wujowie, stryjowie, ciocie i stryjenki, naturalnie zawsze dobierani w pary [23].
Na chrzcie nadawano dziecku imiona, których na ogół było więcej niż jedno, a czasem mogło być blisko dziesięć. Nie były one przypadkowe, lecz odnosiły się do imion przodków lub krewnych  zarówno ze strony ojca, jak i matki, niekiedy sięgających nawet XVI wieku [24].
Często było tak, że w pierwszym szeregu imion chłopcy otrzymywali je po swych ojcach dziadkach; a dziewczynki matkach, babkach – imiona wybierano nie tylko spośród zasłużonych dla rodu i historii polskiej osobach, ale także wśród panteonu ulubionych świętych [25]. Na tę okazję dzieci ubierano w biały becik, oraz białą sukienkę.
Uroczystość udzielenia  sakramentu chrztu w kościele parafialnym mogła być uroczystością bardzo integrującą  na gruncie religijnym społeczność dworu, pracowników i wsi. Po pierwsze chrztu udzielano jednocześnie różnych dzieciom parafii, a po drugie członkowie rodziny ziemiańskiej zostawali rodzicami chrzestnymi  dzieci pracowników majątku.
Z okazji chrztu dziecko otrzymywało w prezencie pamiątki o charakterze religijnym, a więc a przykład obrazki święte i ryngrafy. Często były to przedmioty przekazywane z pokolenia na pokolenie właśnie z okazji chrztów  [26]. Po kościelnym obrządku, dalsze obchody uroczystości zostawały przeniesione do dworu, gdzie zazwyczaj na cześć nowego członka wspólnoty okolicznych chrześcijan, wyprawiano bal.



Chłopiec w stroju komunijnym z epoki.


Podobnie jak w obecnych czasach, tak i wówczas przygotowania do Sakramentu Eucharystii poprzedzały stosowne przygotowania, których uwieńczeniem były Pierwsza Spowiedź, oraz Komunia Święta. Do pierwszego z nich przystępowały dzieci dziesięcioletnie, zaś do drugiego  dwunastoletnie. Ich mentorami na ogół zostawały różne osoby począwszy od własnej matki, po domowego nauczyciela, czy też na zaprzyjaźnionym księdzu oraz zakonniku kończąc. Zaznajamiali oni przyszłych neofitów z zasadami katechizmu, którego znajomość była podstawą przystąpienia do tak istotnych sakramentów. Przygotowania do nich mogły odbywać się zarówno we dworze, jak i w pobliskim klasztorze – wówczas w spotkaniach uczestniczyły z reguły dzieci z kilku zaprzyjaźnionych z sobą rodzin [27].
Uroczystości związane z Pierwszą Komunią Świętą odbywały się w różnych miejscach, w zależności od rodzinnych tradycji i okoliczności. Mogły to być zarówno: rodowa kaplica, kościół parafialny, w kościele znajdującym się w pobliskim mieście (dekorowanego wówczas konwaliami i liliami), lub w miejscu pobierania nauk (zakłady klasztorne).
Warto też poświęcić uwagę dawnej modzie komunijnej, jaka obowiązywała minione pokolenia. W końcu XIX wieku i jeszcze przed I wojną światową sukienka dziewczynki przystępującej do Pierwszej Komunii Świętej bardzo przypominała suknię ślubną. Sukienka ta była długa aż do kostek, mocno wcięta w talii  za pomocą szerokiej taśmy. Ponadto była ona bardzo zabudowana, a więc zakrywała całkowicie szyję oraz ręce. Dodatkiem do sukienki był długi welon, wianek, białe pantofelki, oraz torebeczka w formie płaskiego białego woreczka  [28].
Elegancki ubiór chłopca do Pierwszej Komunii Świętej mógł się składać z garniturku, pończoch i bucików – wszystkich tych elementów w białym kolorze.
W okresie międzywojennym dzieci przystępowały do Pierwszej Komunii Świętej ubrane w następujący sposób. Dziewczynki ubierały białą suknię długą do kolan, której krój i wygląd mógł być różny. Nadal musiała być zapięta dość wysoko  szyją i zakrywać ręce.  Na ogół miała kołnierzyk zaokrąglony lub trójkątnymi rogami i mieć pasek w talii. Dopełnieniem sukienki był biały, długi lub bardzo długi welon, białe podkolanówki, oraz białe sandałki, czasem także wianek sztuczny lub z prawdziwych kwiatków, który przytrzymywał welon. W ręku dziewczynka powinna trzymać bukiecik białych konwalii lub długą świecę (gromnicę) udekorowaną zieloną i białą wstążką. Najbardziej odpowiednią fryzurą dla dziewczynki były dłuższe uformowane za pomocą papilotów w spirale loki.
Chłopcy mieli na sobie biała koszulę, przy czym jej krój oraz kształt kołnierzyka mógł być różny. Do koszuli mogli założyć  biały wąski krawat. Do tego nieodzowny był garniturek biały, jasnoszary, bądź w ciemnym kolorze, składający się z krótkich spodenek (powyżej kolan) i marynarki zapiętej na trzy guziki, podkolanówek i skarpetek w kolorze takim jak  garnitur lub białe, pantofli lub sandałków w ciemnym kolorze. Do koszuli lub marynarki mógł być przypięty biały kwiatek, na przykład biała róża [29].
Tym co może zaskoczyć osoby przywykłe do obecnie obchodzonych komunii, to fakt, iż na ziemiańskich dworach nie obchodzono ich wcale tak, jak mogłoby się to wydawać.  Urządzanie przyjęcia z tej okazji, nie było obowiązkowe – a jeśli już to było zdecydowanie skromniejsze niż dzisiaj. Podobnie rzecz się tyczyła kwestii prezentów – dzieci otrzymywały wówczas książeczki do nabożeństwa, które uważano za obowiązkowy podarek, oraz inne dewocjonalia; w niektórych rodzinach przestrzegano zasady by w tym dniu spełnić jedno dowolne życzenie dziecka np. przejażdżka na kucyku [30].
Jak  obchody tego wydarzenia wspominali ich ówcześni bohaterowie? Zdecydowanie pozytywnie, bowiem podkreślali w swych wspomnieniach iż podchodzili do tego wydarzenia w bardziej indywidualny, uduchowiany sposób. Nie liczyło się wówczas wystawne przyjęcie, ani drogie prezenty, a nawet porównywanie kreacji komunijnych. Kwestię tę pozostawiam czytelnikom do refleksji.

Tymczasem przechodzimy do omówienia kolejnego sakramentu jakim jest bierzmowanie, do którego ówczesna młodzież ziemiańska przystępowała w wieku 15-16 lat. Podobnie jak w przypadku sakramentu Eucharystii, także i w tym przypadku uczestnictwo w tym obrzędzie zakładała staranne przygotowanie, tj. opanowanie i przyswojenie sobie katechizmu. Należało także wybrać sobie imię patrona, który miał czuwać nad daną osobą, w ciągu jej dalszego życia.
Bierzmowanie odbywało się w kościele parafialnym, lub w prywatnej kapicy – udzielał go biskup, który przybywszy w okolice zatrzymywał się w ziemiańskim dworze, i tuż przed dniem udzielania sakramentu odpytywał okoliczną młodzież ze znajomości katechizmu. Dziewczęta zakładały na tę okazję białą suknię, lecz już bez welonu, świadkami mogły zostać osoby spoza rodziny, prezenty jakie wówczas otrzymywano nie różniły się od poprzednio przedstawianych okoliczności. Zazwyczaj po uroczystości odbywało się przyjęcie, w którym brał udział zaproszony biskup [31].

Na sam koniec tej części poświęconej ziemiańskiemu dzieciństwu, w kontekście rytuałów religijnych wypadałoby wspomnieć o mniej przyjemnych okolicznościach jakimi był bez wątpienia pogrzeb dziecka. Na dzień dzisiejszy nie udało mi się dotrzeć do szczegółowych wspomnień na ten temat, biorąc jednak pod uwagę tradycję polską, można sobie jego przebieg wyobrazić.
Swego czasu jednak udało mi się dotrzeć do interesującej ciekawostki, odnoszącej się do kwestii wysokiej śmiertelności wśród ówczesnych dzieci.  Obserwowanie tego zjawiska zrodziło wśród ówczesnych przekonanie, iż śmierć chętniej upomina się o niemowlęta płci męskiej, niż przeciwnej. To z kolei zrodziło pewną metodę zapobiegnięcia przedwczesnej śmierci męskich przedstawicieli rodu – za którą krył się jak najbardziej religijno-magiczny sposób myślenia.  „Podstęp” ów polegał na tym, aby „zmylić kostuchę” ubierając chłopców, podobnie jak dziewczynki – w długie białe sukienki. Dowody tych praktyk odnajdujemy na starych fotografiach, gdzie niemowlęta obydwojga płci ubrane są w ten sam, trudny do odróżnienia sposób.  


Ciąg dalszy nastąpi, gdyż już w kolejnej odsłonie cyklu 
zapoznamy czytelników z ziemiańskimi zwyczajami
dotyczącymi zaręczyn, ślubów, oraz wesel.



Przypisy.

[1] E. Nowina-Sroczyńska, Przeźroczyste ramiona ojca (fragmenty etnologiczne), [w:] Łódzkie Studia Etnograficzne, t. XXX, Jadwiga Kucharska (red.), Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa-Łódź 1991, s. 125-126.
[2] Tamże, s. 133-134.
[3] Tamże, s. 135.
[4] zob. Tamże.
[5] Tamże.
[6] zob. Tamże, s. 136.
[7] zob. Tamże, s. 128.
[8] zob. Tamże.
[9] Tamże.
[10] Tamże.
[11] Tamże, s. 129.
[12] Tamże.
[13] zob. Tamże, s. 129.
[14] Tamże.
[15] Tamże, s. 129-130.
[16] zob. T. A. Pruszak, Ziemiańskie święta i zabawy. Tradycje karnawałowe, ślubne, dożynkowe i inne, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2012, s. 202.
[17] zob. Tamże.
[18] Tamże, s. 203.
[19] Zob. Tamże.
[20] zob. Tamże.
[21] zob. Tamże, s. 204.
[22] Tamże.
[23] Tamże, s. 205.
[24] Tamże.
[25] Tamże, s. 206.
[26] Tamże, s. 209.
[27] zob. Tamże, s. 210.
[28] Tamże, s. 213.
[29] Tamże, s. 213-214.
[30] zob. Tamże, 214.
[31] zob. Tamże, s. 215-216.


Bibliografia.

1. Aries Philippe, Historia dzieciństwa. Dziecko i rodzina w dawnych czasach, Wydawnictwo Marabut, Gdańsk 1995.
2. Nowina-Sroczyńska Ewa, Przeźroczyste ramiona ojca (fragmenty etnologiczne), [w:] Łódzkie Studia Etnograficzne, t. XXX, Jadwiga Kucharska (red.), Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa-Łódź 1991.
3. Pruszak Tomasz Adam, Ziemiańskie święta i zabawy. Tradycje karnawałowe, ślubne, dożynkowe i inne, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2012.


Źródła fotografii.

 Pruszak Tomasz Adam, Ziemiańskie święta i zabawy. Tradycje karnawałowe, ślubne, dożynkowe i inne, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2012.

piątek, 7 września 2018

Ziemiańskie dzieciństwo, cz. I: Czas beztroski.




Podobnie jak w przypadku cyklu dotyczącego kultury duchowej wsi wielkopolskiej naszego regionu, w cyklu poświęconemu ziemiaństwu przyjdzie nam przyjrzeć się poszczególnym etapom ludzkiego życia, oraz obchodów świąt.
Na początek: ziemiańskie dzieciństwo – czyli: jak spędzali czas młodzi ziemianie, jakimi zabawkami bawili się najchętniej, i jakie motywy napędzały ich przygody?

W przypadku niniejszego artykułu autorka wspierać się będzie cytatami z tekstu Moniki Nawrot-Borowskiej : „O zabawach i zabawkach dzieci ziemiańskich w II połowie XIX i na początku XX wieku w świetle wspomnień pamiętnikarzy wielkopolskich”, zamieszczonego w XV tomie Zeszytów Kaliskiego Towarzystwa Nauk.  Cytaty zamieszczone, podobnie jak fotografie pochodzące z galerii strony: Europa w rodzinie, ziemiaństwo polskie w XX wieku - zostają tutaj w charakterze: pro publico bono.



Historia wynalezienia dzieciństwa.




Pojęcie „beztroskiego dzieciństwa” w kulturze europejskiej dziś wydaje się być nam czymś oczywistym. W statystycznej dalekiej od wszelkich przypadków patologii rodzinie: dzieci witane są z radością, następnie dba się o nie i rozpieszcza, starając się nie nakładać na nie zbyt wielu obowiązków. Czasem wręcz do przesady, odwleka sie ten moment w ich życiu, kiedy powinny uczyć się odpowiedzialności. Tym samym w niektórych przypadkach dochodzi do sytuacji, gdy mimo osiągnięcia wieku pełnoletniego mamy do czynienia z niezaradnymi, niepotrafiącymi dorosnąć „zdziecinniałymi dorosłymi”.
Gdy jednak obejrzymy się wstecz, okaże się że jeszcze tak niedawno tendencja ta przedstawiała się zgoła odwrotnie. Bez względu na  stan pochodzenia dziecko zmuszone było odgrywać rolę, którą moglibyśmy nazwać: „małym dorosłym” – tyczy się to wszystkich dzieci minionych epok, bez względu na stan pochodzenia.
Chłopskie dzieci gdy tylko stawały się samodzielniejsze obarczane były przynajmniej częścią obowiązków spoczywających na ich rodzicach: opieka nad młodszym rodzeństwem, pomoc przy pracach gospodarskich oraz domowych. Nie inaczej było w przypadków potomków robotników, którzy nierzadko od najmłodszych lat, zamiast uczęszczać do szkoły pracowali ponad swoje siły w fabrykach, kopalniach.
W porównaniu z nimi los dzieci szlacheckich wydaje się być znacznie lżejszy – nie musiały ciężko pracować, dorastały też w lepszych warunkach niż ich rówieśnicy z warstw chłopskich, robotniczych. Jednakże ich życie polegało nie tylko na beztroskiej zabawie, i błogim lenistwie w luksusach – jako „młodzi dorośli” mieli swoje obowiązki, a wśród nich była nauka, która miała zaowocować odpowiednimi zaszczytami w ich dorosłym życiu.
Dzisiejszym uczniom program jaki winny opanować ich rówieśnicy z poprzednich pokoleń wydawać się może rzeczą trudną do ogarnięcia.
„W wieku ośmiu lat – pisze Van Den Berg – Goethe pisał po niemiecku, francusku, grecku i łacinie; mimochodem nauczył się włoskiego, którego ojciec uczył jego siedmioletnią siostrę. Czteroletni „Turn-vater” Jahn umiał pisać i czytać. Przyszły ojciec Józef, będąc w tym samym wieku, wdrapywał się na stolik i recytował przed gośćmi ojca dramat Golgoty: Vauban holenderski”, Menno van Coenhoorn, miał szesnaście lat, kiedy jako komendant kompani piechoty wysłany został z wojskiem do Fryzji do garnizonu Maastricht […]. Jeśli zdecydowano się dać im wykształcenie[dziewczętom], nauka zaczynała się z chwilą, gdy ukończyły dwa lub trzy lata. Niektóre już w wieku pięciu lat miały już za sobą lekturę całej Biblii, a skoro już w tym wieku czytały Księgę Świętą, to czemuż by nie dać im od czasu do czasu historyjki z Dekamerona  [1].
            Pokolenia geniuszy? Nie! Po prostu więcej wymagano od ówczesnych milusińskich, niż obecnie. Jednym z powodu tego stanu rzeczy był fakt, iż średnia długość życia w minionych epokach była krótsza od tej w obecnych czasach – a skoro żywot miał być krótszy, musiał być intensywniejszy,  tak by starczyło na wszystko czasu. Do tego dochodziła kwestia dobrego imienia rodziny: starano się więc dzieci kształcić starannie, aby wiedza ich i zdobyte umiejętności imponowały, okazały się użytecznymi, ostatecznie owocując dobrymi stanowiskami.
            Pomyśleć tylko, że zgrozą dla obecnych uczniów (ale także i ich rodziców) jest obecny program szkolny proponowany przez Ministerstwo Edukacji (podkreślimy), który z roku na rok obniżany jest coraz bardziej, z i tak już niskiego poziomu. Gdy porównamy wiedzę jaką dysponował przedwojenny gimnazjalista, a obecny: różnica okaże się kolosalna -nie wspominając już o programie studiów. Żeby było jasne: autorce nie chodzi o to, aby: współczesny pięciolatek znał kilka języków, oraz z pamięci recytował Biblię, a w wolnych chwilach czytywał dzieła naukowe… zaś maturzysta pisywał rozprawki na poziomie XIX filozofów. Co to, to nie! Jednak chodzi o to, że poziom szkolnictwa poszczególnych szkól powinien być podniesiony tak, aby uczniowie ich wychodzili z nich z podstawową i rzetelną wiedzą.






            Historia dzieciństwa, zbliżonego obecnemu pojęciu tego słowa zaczęła kształtować się mniej więcej w epoce XIX w. - w czasach gdy średnia długość ludzkiego życia, zaczęła się znacząco wydłużać. Kolejnym czynnikiem był rozwijający się w tamtym okresie model konsumpcyjnego stylu życia, zaczęły powstawać pierwsze „galerie handlowe”.
            Zaczęła uwidaczniać się wówczas tendencja, w myśl której: Dziecko dotąd nie różniące się do dorosłego; musi zacząć się różnić od niego i to różnić radykalnie. Rozpoczyna się więc teatralizacja dzieciństwa. Odmienny strój [wcześniej stroje dzieci były zazwyczaj miniaturowymi kopiami strojów dorosłych – przyp. autorki], odmienny świat obiektów (zabawki). W 1860 nie było w Paryżu ani jednego sklepu z zabawkami dla dzieci. W 1900 jest ich już 26. Ale nie to może najbardziej szokuje.  Jean dr Greve, przedstawiciel starszawego już w 1990 roku pokolenia, gorszy się w „Dzienniku”, iż nie dość, że współczesne matki opowiadają lub czytają progeniturze teksty  najwyższego infantylizmu, to ogłupiają je jeszcze dodatkowo przekształceniami słów i połykaniem lub zmiękczaniem zgłosek. Ależ tak. Do lat około 1850-tych mówiono do dzieci językiem normalnym, codziennym, niczym do partnera [2].
            Na przełomie XIX i XX wieku upowszechniły się we Francji – pisze Michel Wlassikoff – konkursy na najpiękniejsze dziecko, które towarzyszyły wszystkim ważniejszym targom i jubileuszom. „Konkursy te miały pretensje naukowe. Dzieci były podczas nich ważone, mierzone szczegółowo badane przez wyspecjalizowanych lekarzy. Wygrać ma dziecko doskonałe pod każdym względem – dziecko uosobienie zdrowego dzieciństwa [3].
            Nie jest też tajemnicą, iż we wcześniejszych epokach dochodziło do zawierania małżeństw nieletnich… z często dużo starszymi od siebie (z reguły) mężczyznami. Ktoś kiedyś przedstawił mi anegdotkę: kiedy to dojrzały już szlachcic-woskowy, wziąwszy ślub z nastoletnią dziewczyną, uskarżał się komuś ze swych znajomych, że: „żona wciąż bawi się jeszcze „pupkami” (lalkami)”. Sytuacja ta odosobnioną nie była, gdyż często dochodziło do sytuacji gdy dziewczęta wiejskie, wymykały się z gospodarstw swych mężów by móc pobawić się z wiejskimi dziećmi - tak jak miały do niedawna jeszcze w zwyczaju.
            Co się zaś tyczy zabawek przyznać trzeba, iż te od zarania dziejów towarzyszyły kolejnym pokoleniom dzieci, jednak rozwój zabawkarstwa przypadł na okres XIX wieku, a zwłaszcza jego drugą połowę. Przed rokiem 1902 nie było pluszowych misiów (…). Jeszcze w XVIII wieku nie było dzieci [4]. Dziś zabawek – całe zatrzęsienie, a w obecnych czasach postęp elektroniki przyczynił się do tego, że coraz młodsze pociechy sięgają po tablety, ippony, im podobne – które zabijają kreatywność. I tutaj znów: nie sztuką jest całkowicie zakazać do nich dostępu, ale ograniczyć go w odpowiednich dawkach, tak by umysł dziecka rozwijał się prawidłowo, czerpiąc z pozostałych bodźców.
            Transformacji uległy także opowieści zwane „baśniami” – kiedyś ociekające prawdą (wliczając w to brutalność, oraz brak dobrego zakończenia), przekazywały w swych treściach wzorce i nauki moralne, obowiązujące w danym społeczeństwie. Dziś prze lukrowane – trącą infantylnością, sztucznością, tracą gdzieś swoje pierwotne przesłanie, bądź jest ono przedstawiane  nad wyraz patetyczne.  Jest to jednak temat na zupełnie inną pracę…


Beztroskiego dzieciństwa czar.




            Pozwólmy sobie teraz przedstawić przykłady wspomnień dzieciństwa, spędzonego na ziemiańskich dworach, zwartych w opracowanym przez Monikę Nawrot-Borowską materiale: „O zabawach i zabawkach dzieci ziemiańskich w II połowie XIX i na początku XX wieku w świetle wspomnień pamiętnikarzy wielkopolskich”. Przygotowane przez w/w autorkę opracowanie przedstawia ogólną charakterystykę dzieciństwa ziemiańskich potomków -jednak najwięcej wspomnień pochodzić będzie od Marianny z Malinowskich Jasieckiej, zamieszkałej wraz z mężem i dziećmi w majątku Polwica k. Zaniemyśla; oraz Marii Grodzkiej zamieszkałej w Psarach w powiecie śremskim. W przypadku postaci drugiej ziemianki jej pochodzenie (tereny Wielkopolski Zachodniej), nie będzie mieć tutaj szczególnego znaczenia, gdyż chodzi nam o ogólne nakreślenie kontekstu tamtych  czasów, sposobu wychowywania dzieci, oraz spędzania przez nie czasu. Podziały regionalne nie będą miały tutaj szczególnego znaczenia bowiem: wiele zależało od tradycji obowiązującej w danej rodzinie.
                Powiedzieliśmy sobie już wcześniej, że szczególny nacisk w przypadku wychowania ziemiańskich dzieci, kładziony był na zdobywanie przez nie wiedzy. Nauka rozpoczynała się już od najmłodszych lat – i zajmowała większość czasu, jakim za dnia dysponowali młodzi ziemianie.  Już do trzyletnich dzieci zatrudniano bowiem często bony, które uczyły je języków obcych, dawały początki nauk dzieciom w wieku przedszkolnym. Pozostając pod całodobową opieką opiekunek dzieci były więc nadzorowane i kontrolowane [5].
                Znacznie bardziej jednak ograniczał się czas zabaw dla tych dzieci, które podjęły już systematyczną naukę, około 7 roku życia. Przechodziły one wtedy pod opiekę guwernerów i gu­wernantek, czyli prywatnych domowych nauczycieli. Zaczynały się domowe lekcje, odbywane według z góry ustalonego planu. Zwykle na swobodną zabawę był czas dopiero po odbytych lekcjach czy odrobionych na dzień następny zadaniach. Kiedy dziecko nie radziło sobie z nauką, zamiast się bawić, często musiało pracować dalej nad kaligrafią, arytmetyką, francuskimi słówkami czy innym przedmiotem. Zdarzało się, że nauczycielki domowe jako karę za brak efektów nauczania stosowały zakaz wyjścia dziecka do ogrodu, pozbawiały je możliwości swobodnej zabawy.
Bardzo wymownie okres końca czasu swobodnych zabaw opisywała w swoim pamiętniku Maria Grodzicka. Kiedy skończyła 6 lat, ojciec zatrudnił dla jej bra­ci guwernera, pana Roweckiego, który przejął pieczę nad edukacją synów państwa Grodzickich. Autorka moment przejścia chłopców pod jego opiekę nazwała „wielką przemianą w naszym dziecięcym światku i opatrzyła komentarzem Skończyły się nasze dobre czasy”. Powodem rozpaczy dziewczynki było głównie pozbawienie jej ulubionego towarzysza zabaw, brata Lilusia, który od tego momentu przestał być Lilusiem, a został Filipem i przeprowadził się pokoju dziecięcego na górę, do pokoju guwernera. Choć początkowo bracia zazdrościli siostrze wolności, niedługo potem i dla niej czas swobodnych zabaw się skończył i ojciec zatrudnił dla niej guwernant­kę Niemkę, pannę Ismet. Odtąd dzieci czas dla siebie miewały jedynie wieczorem, po kolacji, gdzie „w rogu pokoju jadalnego na kanapce, opowiadaliśmy sobie z Fili­pem nasze żale codzienne i obmyślaliśmy sposoby ratunku” [6].
Dla dzieci czas rozpoczęcia systematycznej nauki i ograniczenia swobody był czasem trudnym i często bywał powodem frustracji. Stefania Sempołowska (ur. 1869r)., w majątku we wsi Polenisz koło Kostrzyna i Środy Wlkp. w Poznańskim), jako mała dziewczynka uczyła się pisać gęsim piórem, którego dźwięku skrzypienia po kartce nie znosiła. Nudziły ją żmudne i trudne dla dziewczynki lekcje kaligrafii, które odciągały ją od swobodnej zabawy. Podczas pobytu w majątku babki, w Wy­skokiem na granicy Wielkopolski i Kujaw (gdzie po śmierci ojca rodzina przeniosła z się z rodzinnego majątku Polenisz), uciekała przed lekcjami pisania na teren dwo­ru, chowała się i bawiła sama w gęstwinie ogrodu. Uciekając z lekcji narażała się na groźby babki, że w przyszłości będzie pasać gęsi. Dziewczynka faktycznie wolała zabawiać się gonieniem gęsi, których trochę się bała, rozpędzała też cielęta po cie­lętniku, byle nie uczyć się pisać [7].
                Biedniejsi ziemianie, których nie było stać na wynajęcie prywatnych nauczycieli, posyłali swoje dzieci do szkół, do których  uczęszczali ich rówieśnicy pochodzący z pobliskich wiosek. Wielu młodych dziedziców i dziedziczek, którym jednak przyszło pobierać nauki w domu, korzystali z przywileju domowych lekcji tylko do pewnego momentu - tj. chwili kiedy przyszło im wyjechać do bliższego, bądź dalszego miasta by tam: osiadając na stancji , bądź pensji, kształcić się z dala od domu. Dla wielu z nich był to początkowo duży szok – dorastający chłopcy i panny, zostawali bowiem wyrywani ze świata, w który bardzo dobrze znali i czuli się w nim bezpiecznie. Dochodziło wówczas do pierwszych poważniejszych buntów względem swej rodziny – z czasem jednak taki stan rzeczy został ostatecznie zaakceptowany  przez każdego z nich, kiedy wreszcie udawało im się odnaleźć w nowej rzeczywistości.  Taki wyjazd był pierwszą poważną szkołą życia, zawierano także przyjaźnie które przetrwać mogły całe lata w dalszym dorosłym życiu. W okresie tym rodzinne gniazdo odwiedzane było jedynie od święta – dosłownie, gdyż  potomkowie dziedziców, powracali do posiadłości swych rodziców na okres: świąt, ferii, a także wakacji. 







                Bez względu na to, jak kto odnajdywał się w nowej rzeczywistości – każdy chętnie powracała swymi wspomnieniami do czasów „utraconego dzieciństwa” – beztroskiego czasu bogatego w przygody,  oraz niezliczone gry i zabawy.
Maria Grodzicka opisując swoje zabawy wspominała, iż miała czterech starszych braci i czworo młodszego rodzeństwa - siostrę i troje braci. Tak liczna gromadka za­pewniała „życie bujne i barwne”. Jednak pamiętnikarka szczególnie lubiła zabawy z półtorej roku starszym bratem Filipem, z którym, jak pisała: mieliśmy nasz świat własny, pełen fantazji i majaków. Było to królestwo, do którego nikt ze starszych nie miał dostępu. Dzieci na marginesie życia dorosłych tworzyły własną rzeczypospolitą cudów i głębokich przeżyć, a Psarskie tak wspaniałą tworzyło ramę dla tych baśniowych przygód i zabaw […] Cudownie bawiliśmy się we dwójkę, Liluś był niewyczer­pany w pomysłach […] miał inicjatywę we wszystkich zabawach [8].

            Wbrew temu co może nam się obecnie wydać rzeczą najzupełniej oczywistą – towarzyszami dziecięcych zabaw, w pierwszej kolejności wcale nie byli rodzice. Zbyt daleko zajęci sprawami „świata dorosłych”, decydowali się zachowywać w stosunku do swoich pociech pewien stonowany dystans.
 Kompanią do zabaw było bez wątpienia: rodzeństwo, dalsze kuzynostwo które akurat przebywało we dworze z wizytą, a nawet rówieśnicy rekrutujący się ze społeczności wiejskiej (przede wszystkim: pociechy pracowników folwarcznych). Dzieciom pozwalano bawić się ze sobą, pod warunkiem iż zabawa nie będzie zaburzała rytmu codziennych obowiązków jednych i drugich. 
Ponadto nieodłącznymi towarzyszami dziecięcych harców były także zwierzęta, które za pupili upodobali sobie mali ziemianie.
W końcu byli to także i starsi służący, którzy wykonując swoją pracę we dworze imponowali posiadanymi przez siebie umiejętnościami małym szlachcicom i szlachciankom. Obowiązki ich tak bardzo różniły się od tych, które dotyczyły dzieci dworskich – iż te dla odmiany chętnie same zgłaszały się do pomocy. Czasem do pomagania służbie w niektórych majątkach, wręcz zachęcali sami rodzice – chodziło o to aby: od najmłodszego uczyć swe pociechy pracowitości i odpowiedzialności. Często tyczyło się to okresu przedświątecznego, czy też pomocy w polu w trakcie żniw i zbiorów.
Przypomnijmy, że w przedstawianych wcześniej przez nas wspomnieniach z majątku Schloesserów w Brzezinach k. Kalisza, żelazną zasadę stanowił fakt, iż obie „panienki” uczestniczyły w pracach na folwarku, nawet od piątek rano!

Wybór zabaw i gier, którym swą uwagę poświęcali młodzi ziemianie, w dużej mierze zależał od ich osobistych upodobań, oraz wartości i zainteresowań, które starały się im przekazać starsze pokolenie. Dbano przy tym także i o to, aby zajęcia owe nie były tylko przyjemnymi „wypełniaczami czasu” – ale przede wszystkim kształciły przyszły charakter i rozwijały inteligencję.
Nierzadko inspiracjami do dziecięcych zabaw stawały się wówczas  losy bohaterów czytanych książek – przy czym bardzo często zdarzało się, iż młodzi ziemianie czytywali ówczesnych klasyków literatury polskiej. Zatem dzieje, oraz postaci sienkiewiczowskich (przykładowo) bohaterów, często znajdowały odzwierciedlenia na ziemiańskim podwórku.
W długie jesienne i zimowe wieczory popularnością cieszyły się opowiadane przez starszych członków rodu podania, i inne opowieści które rozpalały wyobraźnię niejednego potomka, doszukującego się potem nadprzyrodzonych historii w powszechnie występujących miejscach, oraz towarzyszących im zjawiskach. Przykładowo: Stanisław Zaborowski, wspominając lata swego dzieciństwa spędzonego w Gościejewie (pow. koźmiński); przypadające na okres kilkunastu lat, od zakończenia II Wojny Światowej; podkreślał iż wiele takich historii udawało mu się wraz z rodzeństwem zasłyszeć od okolicznych gospodyń, które zbierały się w jednej z izb dworu na jesiennym darciu pierza.
Warto też wspomnieć, iż ziemiańskie rodziny, dbając o podtrzymanie patriotycznego ducha u swych potomków, bardzo często przekazywali im rodowe opowieści dotyczące historycznych wydarzeń (jak np. udział w powstaniu). Często też dochodziło do sytuacji, kiedy wspólnie zbierano się w jednym z dworskich pomieszczeń, by wspólnie śpiewać patriotyczne pieśni. 

Wśród dziecięcych rozrywek, którym swą uwagę poświęcali młodzi ziemianie, natrafić można zarówno na zabawy, w których uczestniczyły jedynie dziewczynki, bądź sami chłopcy.  Zdarzało się że starsze dzieci chętnie opiekowały się młodszymi i wtajemniczało je w swoje ulubione zabawy. Innym razem było wręcz odwrotnie: najmłodsi zmuszeni byli bawić się w swoim gronie, gdyż starsze rodzeństwo i ich towarzysze uznawali, że młodsze oseski im tylko przeszkadzają w spędzaniu wolnego czasu na własny ulubiony sposób.
            Tym co się rzuca w oczy przy lekturze wspomnień dotyczących ziemiańskiego dzieciństwa, to fakt iż: dzieci tamtejszego pokolenia odznaczały się niezwykłą fantazją, której chyba coraz bardziej brakuje ówczesnym pokoleniom. Okolice dworu stanowiły jeden wielki plac zabaw – scenę, na której rozgrywały się małe i wielkie przygody, bohaterów  których losy odgrywali mali „aktorzy” z ziemiańskich rodów.
            A oto i garść wybranych przykładów wspomnień ówczesnych zabaw:

Także atrakcją i rozrywką w codzienności Edwarda były organizowane od czasu do czasu przez dziada Rogera manewry młodzieżowe, czyli bitwy ziemniaczane na terenie Rogalina. Wojsko stanowili chłopcy zarówno miejscowi, jak i z innych wio­sek (czasami bywało ich nawet dwustu, z Daków, Wojnowic, Mechlina), których rozdzielano na dwie, walczące ze sobą armie. Amunicję stanowiły „pyrki”, czyli ziemniaki, a ciosy były nieraz poważne i dotkliwe. Ojciec autora wspomnień pod­czas jednej z potyczek został trafiony kartoflem w oko i po kilku latach stracił w tym oku wzrok [9].

Podczas pobytu chłopców w Jurkowie punktem zbornym do zabaw na powietrzu była rosnąca na ruinach starego zamku dzika grusza, otoczona brzozami. Tam dzieci spotykały i obmyślały plany zabaw. Owoce gruszy służyły za amunicję przy zaba­wie w wojnę, kiedy Kajetan i Roger zdobywali okopy – rozpadliska zamkowej fosy, pełnej króliczych nor. Raz nawet Roger chciał żywcem zakopać podczas zabawy siostrę Kajetana, która została podczas bitwy wzięta do niewoli, ale bratu udało się ją uratować, a wrogi król ułaskawił dziewczynkę [10].






Była piękna, złota jesień […] razem biegaliśmy po ogro­dzie, zbierając orzechy włoskie i słodkie węgierki. Byliśmy tej godziny jak upojeni radością”48, pisała Maria Grodzicka. Dziewczynka wraz z bratem Filipem zbierała najpiękniejsze owoce z ogrodu i składała je w darze ustawionym w parku posągom bogiń - Diany, Ceres i Wenus. Dzieci przekonane były, że w ten sposób wkupią się w ich łaski. Zabawa jednak przyjęła w oczach dorosłych „niepokojące rozmiary jakiejś bałwochwalczej czci”, bo surowo zabroniono dzieciom ją powtarzać49. We wspomnieniach Kajetana Morawskiego (ur. w 1892 r. w Jurkowie) także pojawi­ły się posągi, które poustawiane były w parku w Rogalinie (w którym bawił się wraz ze swym przyjacielem, Rogerem Raczyńskim, ur. w 1882 r.), w niszach wśród szpalerów i stanowiły świetną metę dla dziecięcych wyścigów [11].

            Ulubioną zabawą rodzeństwa była zabawa w „państwa”. Ogród podzielony został na dwa oddzielne królestwa. W jednym królem był Liluś, w drugim Maria władała jako Królowa Jadwiga. Każde państwo miało swoje obyczaje, stolicę, zaś władcy wzajemnie składali sobie wizy­ty, w których należało przestrzegać ceremoniałów, wygłaszano przemowy, noszono specjalne odświętne stroje. Między państwami zdarzały się też wojny, podchody, zdrady, bitwy. W dni wolne od nauki starszych braci - niedziele, do młodszego ro­dzeństwa dołączał także trzeci z rzędu brat - Staś, zwany Akusiem - niezrównany partner wszystkich gier. Także podczas letniego pobytu u dziadków Czarneckich w Dobrzycy, Maria bawiła się z kuzynostwem głównie na terenie parku, gdzie od rana do wieczora, gnani potrzebą wybiegania się, byliśmy w pomysłach niewyczer­pani. Dzieci organizowały wyścigi ślimaków u podnóża „góry ślimakowej”, znaj­dującej się w centrum parku. Każde dziecko miało swoją drużynę ślimaków, którą układało u podnóża góry i z zapartym tchem śledziło, który z zawodników pierwszy dotrze do mety. Zabawa wymagała cierpliwości, nieraz i kilkugodzinne [12].
Zdarzało się też bardzo często (podobnie zresztą jak i dzisiaj), że dzieci – trafni obserwatorzy życia dorosłych, starały się naśladować je  w trakcie swoich zabaw: Dziewczynki urządzały więc herbatki, przy­jęcia tańcujące w domkach dla lalek, śluby, chłopcy naśladowali poważne rozmowy w męskim gronie, udając, że palą cygara czy piją wino. Maria Grodzicka wspomina­ła zabawy w pałacu w Lewkowie, gdzie wraz z kuzynami, Józiem i Jasiem upodobali sobie do zabaw salę balową z tarasem schodzącym do parku. Dzieci improwizowały przy fortepianie koncerty, których były wcześniej świadkami, naśladowały wystę­py chóru i organizowały różne wesołe występy. „Tutaj bawiliśmy się najlepiej […] Józio grał na cytrze ja na fortepianie, Jaś śpiewał. Najczęściej w bezpretensjonalny dziecinny sposób wygłupialiśmy się”- wspominała po latach autorka wspomnień [13].
Wartym wspomnienia jest także, fakt iż ziemianie niezwykle dbali o kondycję fizyczną swoich dzieci – toteż starano się, aby przedstawiciele przyszłych pokoleń rodów, już od najmłodszych lar uprawiali gimnastykę, do której wszelakie sprzęta znajdowały się w pobliżu dworskiego obejścia. Do popularnych rozrywek należały także: jazda konna, oraz gra w tenisa – choć tyczyły się ona raczej starszych potomków.
                Zdarzało się niestety, iż w świecie dziecięcych przygód nie obywało się bez rodzinnych tragedii, o czym świadczy chociażby następująca historia:
We wspomnieniach Marianny Jasieckiej znajdujemy informację o sytuacji, miejsce w Wielkich Jeziorach koło Zaniemyśla. Siostra autorki wspomnień, Anna, w okresie przedwio­śnia udała się na spacer z dwoma synkami, siedmioletnim Stasiem i czteroletnim Mieczysławem. Chłopcy, korzystając z pięknej pogody zabrali na spacer piłkę i grali w nią biegając wokół matki. W pewnej chwili piłka poturlała się w stronę jeziora, skutego jeszcze lodem, a chłopcy, chcąc ją odzyskać, na ten lód weszli. Kiedy cienka tafla załamała się pod nimi, matka, będąca wtedy w ciąży z czwartym dzieckiem, próbowała chłopców ratować. Jednak bezskutecznie. Ciała obu chłopców wydobyto martwe z wody, zaś Anna za sześć tygodni urodziła słabą i wątłą córkę, która także zmarła. Niewinna zabawa piłką stała się więc przyczyną rodzinnej tragedii [14].
            Inne przytaczane w tym miejscu wspomnienia, dotyczą sytuacji  która mimo zagrożenia - miała na szczęście szczęśliwe zakończenie:
Zdarzało się, że zabawy kończyły się tragicznie. Stłuczenia, skaleczenia, siniaki czy guzy były na porządku dziennym, jednak bywało, że konsekwencje zabaw były znacznie poważniejsze. We wspomnieniach Józefa Kostrzewskiego znajdujemy in­formacje o zabawie zapałkami, które zakończone były fosforowanymi główkami. Kilkuletni wówczas chłopiec poobgryzał te główki, na skutek czego poważnie się rozchorował [15].


Wakacje – od pokoleń najbardziej wyczekiwany przez milusińskich czas.




            Lato i związany z nimi czas wakacji, to bez względu na epokę i pokolenie – to jeden z najbardziej utęsknionych i wyczekiwanych przez dzieci okresów w roku. Jednym przyszło spędzić letni sezon na pomaganiu w pracach rolnych, innym w gościnie w posiadłościach swoich kuzynów, bądź przyjaciół z pensji – tym jednak, którym szczęście dopisało, mieli okazję wybrać się na wymarzone wakacje w górach bądź nad morzem. W ziemiańskich pamiętnikach natrafiamy na następujące wspomnienia z nim związane:

Miesiące letnie były też czasem wyjazdów na wakacje, do nadmorskich kuror­tów na letniska, na leczenie w górskich uzdrowiskach u tzw. wód. Mara Grodzicka latem 1903 roku z matką i trojgiem młodszego rodzeństwa wyjechała do galicyjskiej Rabki, gdzie zaprzyjaźniła się przebywającymi na wakacjach innymi dziećmi. Czas wypełniały im tam swobodne zabawy, beztroskie bieganie po górach i lasach, kąpie­le w solankach, a szczególnie cieszyło ich śpiewanie głośno i bezkarnie patriotycz­nych pieśni. Dzieci zorganizowały nawet swój pochód narodowy, w którym dumnie kroczyły, trzymając w dłoniach biało-czerwone chorągiewki i odśpiewując hymn „Jeszcze Polska nie zginęła”.

Marianna Jasiecka wspominała wyjazd do Kołobrzegu latem 1894 roku (tam bowiem, jak podaje autorka wspomnień, jeździli na letni odpoczynek najczęściej Wielkopolanie, korzystając z dogodnego połączenia Poznania z Kołobrzegiem dro­gą kolei żelaznej) i ulubione zabawy dzieci: „Dzieciom się kąpiel w morzu podoba i pod opieką panny Nendzyńskiej, a pod moim czujnym okiem zażywają jej co jakiś czas. Stasinek w białym kapeluszu na główce usypuje najchętniej tuż koło mnie babki i domeczki z czystego piasku […]. Dla nich ważne jest, że bawią się na plaży piłkami […], wchodzą do wody, zaczęły też uczyć się grać w tenisa, jeź­dzić na rowerach. Biegają, są pełne życia, wesołe, szybko się opalają.

(…) Wyjazd odbył się na polecenie lekarza, i mimo, że miesiącem kuracji był wrzesień, piękna pogoda i nagrzana woda w Bałtyku sprzyjała zabawom na plaży i morskim kąpielom, ulubionemu zajęciu dzieci, które w „wodzie pluskały się jak ryby”. Niestety, ujemnym skutkiem zabaw nadmorskich czy generalnie letnich za­baw na świeżym powietrzu było opalenie się. Szczególnie dla młodych dziewcząt było ono niekorzystnym, z punktu widzenia panującej mody. Panienka z dobrego domu powinna mieć bowiem skórę jasną, delikatną, alabastrową, a nie śniadą, jak chłopka czy Cyganka. Parasolki, rękawiczki czy specjalne stroje przeszkadzały jed­nak w swobodnych zabawach, dlatego też ku rozpaczy matek dziewczęta opalały się, zaś przed powrotem do domu czy na pensje nakazywano im myć się w zsiadłym mleku czy okładać plasterkami ogórka, by rozjaśnić skórę [16].

            Jednakże nie wszystkie dzieci mimo wyjazdów cieszyć się mogły beztroskimi wakacjami. Czas ten wcale nie oznaczał wypoczynku od nauki – na pewno nie takiego, jakiego się spodziewały.
Marianna Jasiecka latem 1894 roku zdecydowała się na wyjazd do Kołobrzegu, posta­nowiła zabrać ze sobą nauczycielkę córek, pannę Nędzyńską, która miała odbywać z dziewczynkami codziennie konwersację francuską, dwa razy w tygodniu lekcje rysunku i robótki ręczne.
Także nauczyciel dzieci państwa Grodzickich, wyma­gający od swych podopiecznych przestrzegania surowej dyscypliny, nawet, kiedy po lekcjach zabierał dzieci na spacery po okolicznych łąkach i lasach, wykorzysty­wał je do dalszego prowadzenia lekcji i pogłębiania wiedzy swoich elewów. Dzieci nie miały możliwości swobodnie biegać czy bawić się, „gdyż nauczyciel kazał nam wówczas brać do reki bez mrugnięcia okiem wszystkie spotkane gady, robaki, gąsie­nice itd.”. Nawet Marysia, u której myszy i jaszczurki budziły odrazę, pokonywała obrzydzenie, by nie być gorszą od braci. Tęskniła za czasami, kiedy swobodnie mo­gła spędzać czas na zabawie z najmłodszym bratem [17].


Magiczny czas świąt widziany oczyma dziecka. 




Kolejnym wyczekiwanym z utęsknieniem przez dzieci czasem, były obchody świąt, zwłaszcza Bożego Narodzenia. Obrzędowość  świąteczną  cyklu dorocznego – zarówno w kulturze chłopskiej, jak i ziemiańskiej szczegółowo omawiamy w innych artykułach przedstawianych na naszej stronie.
Tutaj skupmy się na wybranych fragmentach wspomnień, których jeszcze nigdzie dotąd nie zamieszczaliśmy:
W możnych rodzinach polskich dzieci otrzymywały zabawki także z okazji Świąt Bożego Narodzenia, pod choinkę. W zależności od zasobności finansowej rodziców zabawek było mniej lub więcej, bywały droższe lub tańsze, zawsze jednak były one bardzo przez dzieci oczekiwane. Bywało, że prezenty oczekiwały na właścicieli położone wcześniej pod choinką, lecz w Wielkopolsce prezenty pod choinkę przy­nosił Gwiazdor. Po kolacji wigilijnej dzieci niecierpliwie oczekiwały tego specjal­nego gościa z upominkami. Zwykle był to przebrany któryś z członków rodziny, oczywiście mężczyzna. Na twarzy miał specjalną maskę lub charakteryzację, zwy­kle siwe wąsy i brodę, rumiane policzki, ubrany był w długi płaszcz, a na plecach dźwigał worek z przygotowanymi uprzednio prezentami. By otrzymać upominek każde z dzieci musiało powiedzieć wierszyk lub modlitwę.
W wielu domach dzieci brały czynny udział w przygotowaniach do Świąt Boże­go Narodzenia. Zadaniem najmłodszych było przede wszystkim przygotowywanie zabawek na choinkę. Z dostępnych materiałów jak np. masa marcepanowa, kolo­rowy czy glansowany papier, bibuła, pudełeczka, wydmuszki, szpulki, słomki, paciorki, szyszki i inne drobiazgi, wyczarowywały pająki, gwiazdki, aniołki, ko­szyczki, laleczki, łańcuchy. Córki Marianny Jasickiej na Gwiazdkę w 1892 roku pod kierunkiem nauczycielki wykonały ze słomki, paciorków, kolorowych bibułek pa­jąki, koszyczki, marcepanowe figurki i łańcuchy przeplatane kolorową bibułą, a na czubku drzewa umieściły samodzielnie wykonaną ze staniolu (cienkiej, imitującej złoto miękkiej blaszki) piękną, błyszczącą gwiazdę [18].






Do popularnych obchodów świąt w tradycji ziemiańskiej, należał także czas karnawału, który  stwarzał okazję do zabaw nie tylko dla dorosłych, ale także i dzieci.  Popularne stało się od II połowy XIX w. organizowanie tzw. „kinderbalów”, niestety – jak się dowiadujemy z pamiętników, uczestniczenie w tym radosnym wydarzeniu nie zawsze było dane każdemu:
 „Starsza młodzież tańczyła, najmłodsze dzieci baraszkowały i gdy niezbyt na nie nie uważano, psociły i hałasowały, ile się dało”. We wspomnieniach Marii Grodzickiej znajdujemy informacje o kinderbalu, na którym bawiło się jej rodzeństwo, kuzynostwo, a ukochany brat Filip „ubrany za dobrego duszka, w czerwonej tunice z czarnymi skrzydełkami, paradował w żywych obrazach”. Niestety, Mysia nie została dopuszczana do tego typu zabaw. Mama tłumaczyła dziewczynce, że jest na nie za młoda, jednak ta miała świadomość, że nie o wiek chodzi, tylko o czerwone znamię - plamę na twarzy, którą miała od urodze­nia. „Trudno było dziewczynkę zeszpeconą taką plamą na zabawę dziecinną prowa­dzić” pisała Maria, wspominając swój smutek i łzy z powodu niemożności udziału w zabawie. W późniejszych latach matka otwarcie mówiła córce, że z powodu plamy na twarzy nie wyjdzie za mąż i ominie ją wiele przyjemności i zabaw, dziew­czynce było niezwykle przykro, buntowała się i płakała, kiedy musiała zajmować się młodszym rodzeństwem, podczas gdy Filip bawił się z rówieśnikami lub brał udział w zabawach i imprezach dla dzieci, a z czasem dla młodzieży – kinderbalach, przed­stawieniach amatorskich, żywych obrazach, wieczorkach tańcujących [19].
            Inną okazją do zabaw i przebieranek, były uroczystości związane z obchodami świąt kościelnych, jak np. jasełka, o których Marianna Jasiecka wspominała następująco:
O przedwieczornym zmierzchu przyszli do nas kolędnicy: poprzebierani młodzi chłopcy ze Śniecisk. Był między nimi król Herod w koronie ze złotego papieru, Śmierć owinięta w białe prześcieradło (której przestraszyła się Stefcia), był czarny diabeł z wielkimi widłami, Anioł w niebieskiej sukni i z długimi włosami zrobionymi z lnu […]. Kolędnicy odśpiewali parę kolęd i obdarowani pieniędzmi oraz plackiem i kiełbasą wyszli dalej kolędować po wsi. Kiedy nasze dzieci były młodsze, kolędnicy stanowili co roku wielce wyczekiwaną atrakcję. Pamiętam ten rok, kiedy córki nasze usiłowały własnymi siłami wystawić jasełkę, a choć przedstawienie nienadzwyczajnie się udało, zabawy z tym i zajęcia było mnóstwo [20].

                Na koniec świątecznego wątku: szczypta wspomnień odnoszących się do zwyczajów Wielkanocnych. Zanim je przytoczymy warto wyjaśnić, iż przeczą temu co napisaliśmy już w innym artykule poświęconym Wielkanocy. Powołaliśmy się wówczas na stwierdzenie A. Kwileckiego, oznajmiające iż: nie było do pomyślenia by dwór i wieś łączyła wówczas  zabawa. Tyczyło się to bez wątpienie osób dorosłych, bowiem jak się za chwilę przekonamy: ziemiańskie dzieci i młodzież chętnie towarzyszyły w dyngusowych zabawach swoim rówieśnikom, wychodzącym się z wiejskich rodzin (choć sytuacje te wcale nie musiały należeć od częstych).
W okresie Wielkanocy z kolei dzieci czerpały radość z malowania pisanek na święcone dla domowników oraz gości. Oznaczało to, że trzeba było pomalować ich kilkadziesiąt, a często nawet więcej. By urozmaicić zabawę, urządzano konkursy na najpiękniejszą pisankę. Przygotowywanie święconego, strojenie domu, wizyty gości stanowiły również atrakcje i były okazją do rozrywki. W Wielki Tydzień starsi chłopcy (o ile udało im się umknąć spod opieki guwernantek czy domowych nauczycieli) dołączali do biegających po wsi dzieci z klekotkami, mającymi zastąpić dzwony kościelne. Hucznie obchodzono także lany poniedziałek, czyli śmigus dyn­gus. Dzieci państwa Jasieckich bardzo lubiły przyglądać się temu zwyczajowi.
W Wielkanocny tak zwany lany poniedziałek dzieci biegają poza ogród i przyglądają się, jak młodzież wiejska urządza sobie dyngus, oblewając się wzajemnie wodą […]. „U nas, w Polwicy, dzięki trzem stawom położonym w pobliżu zabudowań folwarcznych i naszego domu dyngus bywa co roku bardzo tłumny i hałaśliwy, a gdy jeszcze sprzyja pogoda, tak jak w tym roku, krzyki oblewanych i śmiechy przyglądających się słychać bez przerwy od rana niemal do wieczora” [21]


Zabawki.





                Podróż po świecie ziemiańskiego dzieciństwa zakończymy „prezentacją”, odpowiadającą na pytanie:  jakie zabawki otrzymywały w prezencie, i bawiły się  ówczesne pokolenia dzieci? Główny ich podział, ze względu na płeć dziecka, nie odbiega znacząco od dzisiejszych standardów i upodobań: chłopcy bawili się ołowianymi żołnierzami, strzelbami, pistoletami, łukami z tarczami, kolejkami, ko­nikami (na biegunach, na platformach z kółkami, w postaci figurek), warsztatami. Dziewczynki miały swoje ulubione lalki, wózki, mebelki, statki (naczynia), kolo­rowe paciorki [22].
Marianna Jasiecka opisując zestawy zabawek posiadanych przez własne dzieci wymieniała (poczynając od chłopca): dwa pudełka klocków- kamiennych i drewnianych, służących do wznoszenia zamków i domów, dwa pudła żołnierzyków cynowych i ołowianych, konika na biegunach, trąbkę, bębenek i szabelkę. Wśród zabawek dziewczynek były oczywiście lalki, dwie z prawdziwymi włosami, z porcelanowymi główkami, dwie z masy papiero­wej (papier mache), para w krakowskich strojach ludowych. Dla lalek były też: su­kienki, żółty, drewniany komplet mebelków, porcelanowy serwis, żelazka („kokotek i żelazko z duszą”). Wśród innych zabawek pamiętnikarka wymieniała koszyczki ze sztucznymi owocami i jarzynami, piłkę, skakankę, małego, brązowego misia, domino [23].
Starano się dobierać zabawki tak, aby nie tylko umilały one dzieciom czas, ale także rozwijały ich kreatywność – czego brak zarzucano, w popularnych, acz drogich zabawkach mechanicznych.  Ta sama pamiętnikarka radziła:
Charakteryzując prezenty gwiazdowe, które kupowała dla niej matka, i które potem ona kupowała dla swoich dzieci. „Moim zdaniem za­bawka powinna mieć swój cel praktyczny, służyć do rozwijania myśli i zdobywania wiedzy” – uważała autorka wspomnień. Do tego typu zabawek należały gry edu­kacyjne, których nie brakowało na rynku w badanym okresie. Pamiętnikarka charak­teryzowała grę geograficzną, złożoną z pięciu mapek przedstawiających każda inną część świata i z mapki szóstej, naklejonej na wierzch pudełka, obejmującej planiglob ziemi. W pudełku mieściło się 30 sześcianów, które odwracane ścianami do góry tworzyły sześć płaszczyzn, a na nich sześć mapek identycznych jak załączone wzory. Sześciany te należało pomieszać, wyszukać i ułożyć tak, by utworzyły daną mapę. Zabawka zapewniała najmłodszym rozrywkę i jednocześnie uczyła geografii.
Popularne w rodzinach zamożnych były także zabawki mechaniczne, stosunkowo drogie, i niepozostawiające zbyt wiele miejsca dla dziecięcej kreatywności. W ofer­cie gwiazdkowej w 1892 roku poznańskie sklepy oferowały np. „ptaki poruszające się w klatach za naciśnięciem sprężyny, otwierające się bramy, tarcze piłujące drew­no, kujących kowali”. Nie brakowało także tradycyjnych kolorowych piłeczek, obręczy, wolantów, zabawek edukacyjnych, np. łamigłówek. We wspomnieniach Kajetana Morawskiego znajdujemy opis zabawy mechaniczną kolejką [24]




Każda ulubiona przez dziecko zabawka posiada swoją historię. Niekiedy przybierać może ona wręcz dramatyczny przebieg, jak to miało miejsce w przypadku lalki Stefci, należącej w dzieciństwie do Marii Grodzickiej:

Podczas za­bawy w rolę tatusia Stefci wcielił się brat Liluś, który uznał córkę za niegrzeczną, rozkapryszoną i ukarał ją postawieniem do kąta. Kiedy lalka odbywała karę, stojąc w kącie z główką opartą o ścianę, do pokoju, trzaskając drzwiami weszła służąca. Lalka straciła równowagę, upadła i potłukła się. Mysia była zrozpaczona, a brat pla­nował nawet zorganizować lalce uroczysty pogrzeb. „Nie bawiłam się już nigdy lalkami, Stefcia nie miała następczyni, serce pozostało jej wierne” – wspominała po latach pamiętnikarka [25].
Kiedy indziej zabawka może wywołać zamieszanie ze zgoła innego powodu, którego motywem jest nic innego jak zazdrość, czy pragnienie posiadanej nieosiągalnej zabawki:
Maria Grodzicka, wspominając podróż do Poznania opisywała sytuację, w której zabawka stała się przyczyną rozpaczy i złości dziewczynki. Mama kupiła bowiem bratu gwizdek, na grubym, plecionym sznurku, chłopiec zaś był z niego tak dumny, że nikomu nie pozwolił na nim gwizdać, nawet ukochanej siostrze. Mysia, mająca wówczas trzy lata „buczała” bardzo długo i po raz pierwszy doznała uczucia silnej zazdrości. Nie pomogło nawet kupno białej plisowanej sukienki. Po tym wydarzeniu została nawet w rodzinnych zbiorach pamiątkowa fotografia, którą tego samego dnia zrobiono u poznańskiego fotografa, a na której Liluś trzyma swój ukochany gwiz­dek [26].
Ze wspomnień ten samej pamiętnikarki dowiadujemy się także, że pozornie prosta zabawka potrafi rozpromienić świat dziecka, nawet w bardziej ponurych chwilach… a nawet stać się przyczyną zawierania nowych przyjaźni, choćby tych krótkotrwałych:
Pamiętnikarka, wspominając swój pobyt w klinice Berlinie, gdzie kilka lat później spędziła sześć tygodni celem wyleczenia plamy na skórze twarzy, pisała, że jedyną jej zabawką i atrakcją była duża zielona piłka, otrzymana od mamy. „Ugania­łam się niezmordowanie za nią” – relacjonowała autorka wspomnień. Kiedy pewne­go dnia piłka wypadła przez szpitalne okno, złapał ją bawiący się na ulicy chłopiec. Odrzucił ją Mani i zaczęła się zabawa, która powtarzała się co wieczór – w chwy­tanie i odrzucanie piłki z okna na ulicę. Pobyt w szpitalu przestał być już tak nudny i monotonny, a oczekiwanym urozmaiceniem była zabaw piłką z niemieckim kolegą [27].

O przywiązaniu dzieci do posiadanych zabawek świadczy fakt, także opisany przez Marię Grodzicką. Kiedy rodzina, po sprzedaży majątku zmuszona była opu­ścić dwór w Psarskiem, dzieci oczywiście pakowały swoje ulubione zabawki. Były tam i laleczki, i koń na biegunach i kolorowe książeczki, i tysiące innych dziecię­cych drobiazgów, uznawanych za cenne, dziecinne skarby. Niestety, rodzice robili dokładną ich segregację, i ku rozpaczy dzieci, mimo ich wielokrotnych próśb i bła­gań, zapakowano tylko te nieliczne zabawki, które były w dobrym stanie, pozostałe rozdano lub spalono. „Rozdzierająca to była scena”124- pisała Maria Grodzicka, opisując rozstanie z zabawkami. Jednak po przyjeździe rodziny do Zakopanego, w dziecinnym pokoju pomiędzy łóżeczkami stał mały stolik, a na nim czekały na dzieci poukładane różne zabawki, mające osłodzić im tęsknotę za domem i trudną podróż. Były tam klocki, drewniany konik, laleczka w góralskim stroju i nowe ksią­żeczki z obrazami [28].

            Przekonaliśmy się już jak wyglądało ziemiańskie  dzieciństwo : to ile w nim podobieństw, a  ile różnic  w porównaniu do obecnych – każdy musi ocenić już sam. Tymczasem w następnej części cyklu kontynuować będziemy jeszcze temat ziemiańskiego dzieciństwa – tym razem jednak przez pryzmat uczestnictwa w wybranych uroczystościach.


Przypisy.


1.       L. Stomma, Antropologia kultury, historia i Kubuś Puchatek,  [w:] Antropologia kultury wsi polskiej XIX wieku. Oraz wybrane eseje, Łódź 2002, s. 377-378.
2.      Tamże, s. 379.
3.      Tamże.
4.      Tamże, s. 381.
5.      M. Nawrot-Borowska, „O zabawach i zabawkach dzieci ziemiańskich w II połowie XIX i na początku XX wieku w świetle wspomnień pamiętnikarzy wielkopolskich”, [w:] Zeszyty Kaliskiego Towarzystwa Nauk, t. XV, Kalisz 2015, s. 101.
6.       Tamże, s. 101-102.
7.      Tamże, s 102.
8.      Tamże, s. 99.
9.      Tamże, s. 104.
10.  Tamże, s. 104-105.
11.  Tamże, s. 104.
12.  Tamże, s. 105.
13.  Tamże, s. 112.
14.  Tamże, s. 108-109.
15.  Tamże, s. 114-115.
16.  Tamże, s. 106-107.
17.  Tamże, s. 102-103.
18.  Tamże, s. 116-117.
19.  Tamże, s. 113-114.
20.  Tamże, s. 114.
21.  Tamże, s. 114-115.
22.  Tamże, s. 116.
23.  Tamże, s. 118.
24.  Tamże, s. 117.
25.  Tamże, s. 116.
26.  Tamże, s. 118.
27.  Tamże.
28.  Tamże, s. 119.


Bibliografia.


1. Aries Philippe, Historia dzieciństwa. Dziecko i rodzina w dawnych czasach, Wydawnictwo Marabut, Gdańsk 1995.2.  Nawrot-Borowska Monika, „O zabawach i zabawkach dzieci ziemiańskich w II połowie XIX i na początku XX wieku w świetle wspomnień pamiętnikarzy wielkopolskich”, [w:] Zeszyty Kaliskiego Towarzystwa Nauk, t. XV, Kalisz 2015.
3.       Stomma Ludwik, Antropologia kultury, historia i Kubuś Puchatek,  [w:] Antropologia kultury wsi polskiej XIX wieku. Oraz wybrane eseje, Łódź 2002.
Źródła internetowe.

1.      Strona internetowa Muzeum w Lasochowie, Dzieciństwo we dworze:
2.      Ziemiańskie klimaty, Dzieciństwo i młodość:


Źródło ilustracji.

Wszystkie wykorzystane w artykule fotografie, pochodzą z galerii zamieszczonej na stronie: Europa w rodzinie, ziemiaństwo polskie w XX wieku:
http://ziemianie.pamiec.pl/ (stan na dnia 07.09.2018).