Rozpoczynamy nowy miesiąc od zaprezentowania naszym czytelnikom kolejnej odsłony serii: "Archiwum X Wielkopolski Wschodniej"- tym razem "udamy się z wizytą" na Ziemię Wieluńską.
Będzie trochę: ciekawostek archeologicznych, o duchach i skarbach, a także o pozornie zwyczajnych miejscach, które przez lata skrywały swoje tajemnice.
Za tydzień powrócimy kontynuować będziemy nasz cykl "Kina letniego", dziś zapraszamy do lektury wybranych przez nas ciekawostek, i zwiedzania wymienionych przez nas miejscowości, a także odkrywania ich tajemnic :)
Słowiański duch wciąż żywy.
Kamienie mikorzyńskie.
Podobnie jak poprzednim razem, także
i dziś rozpoczniemy omawianie zebranych przez nas tajemnic od ciekawostek
archeologicznych, jakimi dziś będą tzw. kamienie mikorzyńskie. Opisywane
artefakty są to dwa nieckowate kamienie żarnowe, na powierzchni których znajdują
się wyżłobione: napisy runiczne, oraz domniemane przedstawienia bóstw. Zostały
one rzekomo odkryte w latach 1855-1856, przez Piotra Droszewskiego – brata
ówczesnego właściciela Mikorzyna (pow.
kępiński).
W czerwcu 1856 roku mężczyzna ów
powiadomił lokalne gazety, o znalezisku,
które miało mieć miejsce rok wcześniej, w trakcie prac ogrodowych na terenie
dworu. Prócz obydwu płyt (w założeniu nagrobnych), odnaleziono także urnę,
która z kolei ulec miała zniszczeniu w trakcie wydobywania jej z ziemi.
Co ciekawe nie miały być to jedyne
odkrycia tego typu w obrębie Mikorzyna: kilkadziesiąt lat wstecz podobne
kamienie miały zostać wmurowane w fundamenty pobliskiej karczmy, a w sierpniu
1856 roku pod dębem rosnącym w lasku brzozowym, miano rzekomo odnaleźć jeszcze
jeden tego typu kamień.
Od samego początku znalezisk podkreślany
miały być ich słowiański charakter. – jednak jak się przekonamy w dalszej
części materiału: będziemy mieć tutaj styczność ze zjawiskiem o wiele bardziej
złożonym
Powołując się na źródła pozwolę
sobie zacytować ich opis:
Kamień pierwszy przedstawia rzekomo boga Prowe i 13 znaków runicznych,
drugi wizerunek konia i 21 run. Istniały różne koncepcje odczytania napisów na
kamieniach na podstawie ich podobieństwa do run skandynawskich. Rozszyfrowywano
je m.in. jako smir prowe kmet i smir bogodan woin z lutvoi, lub sair erdwd tzdt
i sair dogothlu woiu s lutwoi..
Jak na tego typu znalezisko
przystało: zostało ono przebadane, i dokładnie udokumentowane, a ich
autentyczności broniły takie autorytety jak: Joachim Lelewel, oraz Józef
Łepkowski (pierwszy polski profesor archeologii). A. Białecki uznał, że znaleziska mikorzyńskie są autentyczne i
kiedy we wrześniu 1858 r. została otwarta wystawa starożytności
archeologicznych w Krakowie, jej sztandarowymi artefaktami były: posąg
Światowida i właśnie kamienie mikorzyńskie.
Jednak nie zabrakło także głosów
krytycznych, które dowodzić miały (posługując się zresztą solidnymi
argumentami), dowodząc iż domniemane okrycie, jest w swej istocie jedynie
sprytnym fałszerstwem.
Pierwszą z wątpliwości wzbudza postać
rzekomego bóstwa połabskiego imieniem Prowe – który pojawia się w zasadzie
jedynie w zmiankach XII-wiecznego historyka saskiego, Helmolda. Uznany badacz
słowiańszczyzny, a zarazem jeden z pionierów tej dziedziny: Aleksander Brückner
wysnuł nawet przypuszczenie, że mogło dojść do pomyłki ze strony autora
kroniki. Możliwe, że Helmold uznał „prawo” (przypuszczalne znaczenie) za imię
bóstwa, gdyż Prowe miał uchodzić za personifikację właśnie praworządności. Inne
interpretacje łączyć go mają z Perunem (Prowe=Prone=Perun).
A zatem istnienie samoistnego bóstwa o tymże imieniu jest niepewne.
Co się zaś tyczy postaci tajemniczego bóstwa,
którego wizerunek znajduje się na jednym z kamieni: Estreicher wykazał, iż
postać „Prowe” jest niemal identyczna z podobną postacią znaną z idoli
prillwickich i została najprawdopodobniej odrysowana z jednej z prac Lelewela
(znajdującej się w bibliotece jednego z okolicznych ziemian), zaś konik z
drugiego kamienia wygląda jak ten z odkrytego niedługo przed kamieniami posągu
tzw. Światowida.
Kontrowersje wzbudza także pismo, jakim
miały zostać zapisane inskrypcje na kamieniach: obrońcy ich autentyczności
twierdzili, iż stanowią one dowód na istnienie słowiańskiego systemu pisma.
Prawda jest jednak taka, iż pismo runiczne (identyczne z omawianym tutaj) jest
właściwe kulturze nordyckiej.
Z historii badań autentyczności kamieni mikorzyńskich wiemy, że w
rezultacie na wniosek A. Przezdzieckiego i K. Estreichera uchwalono powołanie
komisji monograficznej {…}. Jej celem było zbadanie autentyczności kamieni
mikorzyńskich oraz analiza alfabetów runicznych”. „Kamienie mikorzyńskie były
wówczas w posiadaniu Towarzystwa Naukowego Krakowskiego. Pierwotnie
znajdowały się w Mroczeniu u F. Wężyka jako depozyt P. Droszewskiego,
wobec nieudanej próby wywiezienia do Królestwa Polskiego.
Dwa lata później F. Wężyk bez wiedzy i zgody P. Droszewskiego darował
znaleziska krakowskiemu towarzystwu. Eksponowano je u „stóp” posągu Światowida.
„ W dotychczasowej literaturze kamienie mikorzyńskie traktowane są jak
autentyczne pradziejowe żarna, które następnie zostały, użyte przez fałszerza
do stworzenia „ zabytków słowiańskich”. Forma kamienia z Prowe wskazuje, że
rzeczywiście było to żarno, które następnie użyto jako element konstrukcyjny w
pradziejowym pochówku.
W przypadku drugiego kamienia, który był płaski z obu stron, sądzę, że
pełnił tylko drugą funkcję. Kto użył pradziejowego żarna i kamienia grobowego,
aby stworzyć z nich pomnik słowiańskiej religii, sztuki i literatury do dziś
nie jest jasne. Najprawdopodobniej był to Piotr Droszewski”.
Jakie jest współczesne stanowisko
badaczy w tej kwestii? Wg mgr Jakuba
Linette: Kamienie mikorzyńskie są
zabytkiem, ale nie zabytkiem pisma runicznego, czy dawnej pogańskiej religii,
ale zabytkiem XIX wiecznym.
Potwierdza się nam zatem przypuszczenie związane z popełnieniem fałszerstwa
przez Piotra Droszewskiego – rzekomego
„odkrywcy”.
W ramach podsumowania pozwolę sobie
na dalsze przytoczenie wypowiedzi badacza:
„Kamienie
mikorzyńskie” są zabytkiem archeologii doby romantyzmu, są zabytkiem
pewnej ślepej uliczki w której tkwiła Polska. Ogólnie Słowiańska
archeologia nauka starała się doszukiwać zabytków dawnego piśmiennictwa
runicznego Słowian na wzór paru innych run z tamtej epoki.
Gdy tego rodzaju zabytków nie znajdowano, wówczas niektórzy
niecierpliwi badacze może powodowani dobrą wolą starali się
te braki na własną rękę wypełnić lukę tworząc je. Jednakże pamiętajmy, że dobie
romantyzmu granice pomiędzy fikcją, prawdą, pomiędzy odkryciem, a
tworzeniem były płynne. To znaczy twórca tych kamieni w pewnym sensie może być
dzisiaj uważany za artystę, mógł być przekonany, że on tworzy autentyczne
zabytki jakichś tam w swoim mniemaniu.
Tego rodzaju imitacje w dobie romantyzmu były zupełnie inaczej
rozumowane i pojmowane niż my to pojmujemy to dzisiaj. Wówczas nie znano
pojęcia falsyfikat, ani jego interpretacji, co więcej „ Kamienie Mikorzyńskie”
z dzisiejszej perspektywy, a właściwie krytyka ich autentyczności
są bardzo ważnym epizodem w kształtowaniu się zrębów nowoczesnej archeologii,
metodologii, metodyki badań. Lecz każda początkująca nauka musi się uczyć
metodą prób i błędów i często te błędy są bardziej pouczające niż sukces,
zazwyczaj z resztą tak bywa. Dzięki krytyce autentyczności „Kamieni
Mikorzyńskich” możemy odnaleźć początki nowoczesnej archeologii
pradziejowej i koniec wiary w pismo runiczne Słowian.
Pałac Męcińskich w Działoszynie na starej fotografii.
Ciekawe świadectwo pozostałości kultury
słowiańskiej, znajdujące się w miejscu gdzie kiedyś znajdowało się dawne
miejsce kultu, a obecnie Pałac Męcińskich (współcześnie: Powiatowy Ośrodek
Kultury, oraz Muzeum Regionalne), odnaleźć możemy w Działoszynie.
Tam też swego czasu przy naprawie posadzki w jednej z izb pałacowych, znaleziono piwnicę
niezbyt rozległą i jak grób na wszystkie strony zamurowaną, w niej zaś na
kamiennych podstawach kilkanaście urn z popiołami, żali Słowiańskich. Co
znaczyło to umieszczenie, trudno dzisiaj wiedzieć! Kto wie przecież czy tradycja
ludu, dowodząca że pałac działoszyński wybudowany jest na zwalinach
bałwochwalskiej świątyni, nie gruntuje się na prawdzie, kto wie nawet czy mury
pałacowego korpusu, grube na łokci trzy i więcej, nie są szczątkami i bożnicy
Peruna, Pośwista lub tym podobnego. Warto aby który z Archeologów krajowych,
korzystając z uprzejmości właściciela miejsca, zechciał stosowne poszukiwania
czynić; mogą one przynieść korzyść dla starożytności krajowych. Gdyż wspomniana
prze zemnie piwniczka z urnami nie została zniszczoną, owszem niczego w niej nie
tykając zachowano jak najstaranniej, a są też ludzie którzy znajdując się
kiedyś przy jej odkryciu, mogą ją wskazać i teraz, i dać stosowne objaśnienia. Jako
pomnik odwieczny, obok pałacu, wznosi się rozłożysty tysiącletni przynajmniej
dąb, tej bajecznej grubości o jakiej piszą nam kronikarze, że istniały niegdyś
w świętych gajach Litwinów i Prusaków . Kto wie? może i on należał do jakiego
poświęconego gaju, może pod jego konarami wznosiły się dymy ofiarne, i brzmiały
pobożne pienia kapłanów Ognia lub Pioruna.
Do tematu tego typu miejsc –
historycznych świadectw styku kultur: chrześcijańskiej i pogańskiej, w
niedługim czasie nawiążemy na naszej stronie, przestawiając ich znacznie
więcej. Tymczasem przejdźmy do kolejnych ciekawostek związanych
Miejsca
pozornie przeciętne.
Każdy budynek, nie ważne czy to: dom
jednorodzinny, kamienica, kościół, czy jakikolwiek zabytek… a nawet wiejska
chałupa – posiada swoją historię. Głęboko skrywane tajemnice. Niektóre mogą być
znane bardziej, inne mniej – a nawet wcale! Niekiedy przeżywszy całe życie w
jednym miejscu możemy być zupełnie nieświadomi sekretów, które się z nim wiążą.
Tak też było w przypadku
wybudowanej w czasach Zimnej Wojny kamienicy przy ul. Ewangelickiej 1 w Wieluniu. Przez lata budynek ów
zamieszkiwały kolejne pokolenia mieszkańców, którzy nawet nie zdawali sobie
sprawy z istnienia tajemnicy, którą skrywały tutejsze piwnice.
Oficjalnie
właścicielem całej nieruchomości była obecna Spółdzielnia Pracy „Sawikon”.
Oficjalnie, bo tak naprawdę do wspomnianej piwnicy nikt ze wspomnianej
spółdzielni nie miał prawa wstępu. Klucze do schronu zaraz po jego wybudowaniu
zabrał działający w magistracie Wydział Ochrony Cywilnej. To do niego należała organizacja
obrony miasta i ewakuacja ludności w czasie ataku. A taki scenariusz rozważano
bardzo serio. To dlatego schron był hermetyczny, prowadziły do niego specjalnie
odlewane pancerne drzwi, a dzięki niezależnie działającym środkom łączności
kilka dni mógł spokojnie funkcjonować niemal odcięty od reszty świata.
W schronie były trzy pomieszczenia,
każde w pełni wyposażone zgodnie ze swoim przeznaczeniem. Było więc tam biuro,
które oprócz standardowych mebli i materiałów takich jak m.in. szczegółowe mapy
i plan ewakuacji posiadało radiotelefon, czyli oddzielna nitka telefoniczna
umożliwiająca polaczenie na wypadek przerwania normalnej linii. Drugie z
pomieszczeń służyć miało do odpoczynku, dlatego stały w nim łóżka i szafki.
Trzeci natomiast było czymś w rozzuj kuchni, gdzie zgromadzono spore zapasy żywności.
Ponadto schron posiadał także
wyjście awaryjne za którym znajdował się tunel, prowadzący do włazu-wyjścia,
znajdującego się przy zbiegu ulic Narutowicza i Śląskiej. Przez wiele lat
istnienie owego schronu istniało owiane tajemnicą, a także opatrzone rządową
adnotacją „ściśle tajne” – jego oficjalne ujawnienie nastąpiło w 2007 roku,
przy rozpoczęcia prac, związanych z budową węzła ciepłowniczego.
Neogotycki pomnik Leona Dobrowolskiego na cmentarzu w Praszce.
Neogotycki pomnik znajdujący się na
cmentarzu w Praszce, od pokoleń
wzbudzał fascynację: zastanawiano się nad tym, do kogo należały znajdujące się
pod nim szczątki. Swym imponującym wyglądem monument zdawał się sugerować, iż
stanowił on grobowiec majętnej, bądź zasłużonej dla miasta i okolic postaci – której
postać rozmyła się w jednak lokalnej świadomości. Zagadkę z nim związaną
rozwiązać miało dopiero dochodzenie, związane z renowacją tajemniczego pomnika.
Zadania tego podjęło się w 2007 roku Towarzystwo Przyjaciół Praszki.
Wyniki podjętych poszukiwań wykazały, że
grobowiec był powiązany z losami rodu Dobrowolskich. Dokładniej: postacią
spoczywającą w tym miejscu był Leon Dobrowolski. Kim był on sam, jak i
członkowie jego rodziny?
Odpowiedzi
na te pytania stanowiły dla poszukiwaczy trudny orzech do zgryzienia. Po
długich i żmudnych poszukiwaniach, w końcu się udało ustalić następujące fakty.
Dobrowolscy pochodzili z Kresów Wschodnich: Faustyn był potomkiem mieszkających
tam Polaków, a jego żona Anna była z pochodzenia Rosjanką. Toteż wszelkie
informacje o rodzinie znajdował się w rękach parafii prawosławnej- nie zaś
katolickiej (jak początkowo zakładano). Okazało się, że Faustyn Dobrowolski
rozpoczynał swoją karierę w okolicy jako zarządca komory celnej Praszce, a następne
był asesorem prawnym, w końcu zajmował urząd radcy nadwornego.
Leon -
syn owej pary urodził się w Praszce w 1858 roku, zmarł zaś cztery lata
później, w noc sylwestrową. W aktach, jako przyczynę jego śmierci wymienia się
stwierdzenie: „od kaszlu” – a zatem malec cierpieć musiał na chorobę,
charakteryzującą się wspomnianymi objawami. I choć nie był on jedynym dzieckiem
swych rodziców, to on jedyny został wyróżniony pośród nich takim, nie innym
grobowcem. Stanowi on świadectwo zarazem miłości, jaką darzyli go rodzice, jak
i cierpień, których przysporzyła im jego przedwczesna śmierć. Ciała Faustyna i
Anny Dobrowolskich spoczęły w Złoczewie, w znacznie skromniejszym grobowcu.
Któż by pomyślał, że Ziemia Wieluńska wydała na
świat Rockefellera?
Z ziemią Wieluńską, a dokładniej: Wieruszowem pozostaje związana postać Salwiana Jakubowskiego, którego śmiało można by określić
mianem polskiego Rockefellera. Dzieje
jego postaci są niezwykle barwne, a jednocześnie znane jedynie niewielu. Warto
zatem w zarysie przedstawić jego dzieje.
Bohater naszej opowieści przyszedł
na świat w 1807 roku, jako Saul - syn prostego żydowskiego krawca. Młodzieńcowi
nie zbyt uśmiechała się wizja zwyczajnego, niczym nie wyróżniającego się pośród
innych życia w rodzinnym Wieruszowie. Saul chciał dla siebie czegoś więcej:
pragnął osiągnąć sukces, czerpać z życia pełnymi garściami. Postawił zatem na
jedną kartę: jako wyrostek opuścił
rodzime miasto i wyruszył do stolicy, gdzie rozpoczął swoją karierę od posady
chłopca na posyłki w pobliskim kantorze. Podjął też ważną dla siebie decyzję o
zmianie swej tożsamości – w jego mniemaniu przeszkodą na drodze do spełnienia
wielkich marzeń było jego żydowskie pochodzenie. Toteż zmienił wiarę
przechodząc na katolicyzm (czego nigdy nie wybaczył mu ojciec, a i końca historii
Saula dopatrywano się w karze boskiej za porzucenie rodzimej wiary); jak i
zmieniając imię oraz nazwisko, odtąd tytułować się miał: Salwianem Jakubowskim.
Niebawem rozpoczął także nową posadę w domu bankowym Steinkellera.
Wyuczył koniunktyw i wespół z Maurycym Blumem założył kantor loterii, a już
kilka lat później dzierżawił loterię klasyczną Królestwa Polskiego.
Los wydawał się do niego uśmiechać bowiem: wiodło się mu nie tylko w
interesach, ale i w życiu towarzyskim ówczesnej Warszawy, w którym brylował.
Wiodło mu się na tyle dobrze, że kupił
wspaniałe warszawskie Ogrody Frascati razem z pałacem, które wcześniej należały do carskiego komisarza Nikolaja
Nowosilcowa. Za czasów gdy
miejsce to znajdowało się w posiadaniu Jakubowskiego stało się ono jednym z
ważniejszych miejsc na mapie towarzyskiej tutejszej śmietanki. Tam po prostu
wypadało być, a sam gospodarz zdawał się być ulubieńcem wyższych sfer. Udzielał
się także charytatywnie.
W 1835 roku doczekał się tytułu
szlacheckiego, wraz z herbem Rokowiec, a jakiś czas później wżenił się w
rodzinę krezusa Maurycego Koniara, wraz
z którym wspólnie prowadził interesy m. in. dzierżawił huty rządowe w
Królestwie Polskim. Małżeństwo zawarte z Zofią, najstarszą córką jego wspólnika
przetrwało jednak tylko do 1845 roku, a niedługo potem zaczęły pogłębiać się problemy
finansowe naszego bohatera.
I choć w podejmował się on wciąż nowych
wyzwań, starał się piąć po kolejnych szczeblach kariery ( m. in. w 1852 rok
otworzył własny kantor bankierski, zaś w latach 1861-1863 pełnił funkcje przewodniczącego Komisji
Rachunkowej w Towarzystwie Akcyjnym Drogi Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej), to
w końcu wyglądało na to, że wyczerpał swój limit szczęścia. Jakubowski zaczął
tonąć w długach sięgających ponad 11 mln złotych, których nigdy nie spłacił…
zamiast tego przepadł jak kamień wodę. Do dziś nie wiadomo, jak dalej potoczyły
się, ani nawet zakończyły jego losy.
Najbardziej znane duchy Ziemi Wieluńskiej, czyli:
para kochanków, której historia została uwieczniona piórem pisarza, oraz
zbłąkana dusza rosyjskiej pary książęcej.
Rzeźba "Wieczna miłość", znajdująca się przed ratuszem w Wieluniu, nawiązuje do historii, która zafascynowała J.I. Kraszewskiego.
Jak już staraliśmy się przekonać naszych
czytelników: region nasz obfituje w wiele intrygujących opowieści, w tym
miłosnych – a te z reguły nie posiadają szczęśliwego zakończenia. Mimo to
historie tragicznych kochanków rozpalają wyobraźnie potomnych.
Z Wieluniem związana jest opowieść,
której bohaterami byli Bietka (staropolskie zdrobnienie od Beaty) oraz
Zachariasz. Losy owych kochanków najbardziej znane są z opowiadania pióra
Józefa Ignacego Kraszewskiego, który stworzył je, powołując się na lokalną legendę
(tytuł opowiadania to: „Bietka”). Nie jest do końca pewnym ile prawdy zgodnej z
pierwotną historią, zawartej jest w opowiadaniu Kraszewskiego, a ile autorowi
podpowiedziała własna wyobraźnia. Mimo to przyjrzyjmy się powszechnej wersji
tejże opowieści.
Wydarzenia, o których teraz opowiemy
te miały mieć miejsce w XVI w., w
Wieluniu. Bietka i Zachariasz spędzili tam najszczęśliwsze lata swego
życia: wspólne dzieciństwo, a gdy dorośli łączące ich uczucia przerodziły się
we wzajemną miłość. Niestety nie dane im było zaznać wspólnego szczęścia:
dziewczyna została przeznaczona na żonę bogatemu mężczyźnie, a przeznaczeniem
Zachariasza (zgodnie z wolą ojca) miało być pozostanie księdzem. Decyzje rodzin
stały się przyczynami rozpaczy i cierpień obojga młodych, a ostatecznie doprowadzić
miały do nieszczęśliwego finału. Choć Zachariasz bardzo starał się, aby odwlec
w czasie (a nawet uniemożliwić) przyjęcie święceń kapłańskich. W tym celu
opuszczał się w nauce, zaniedbywał obowiązki. Wszystko to w nadziei, że gdy
zostanie wydalony z seminarium, będzie mógł spróbować zawalczyć o wspólne
szczęście z Bietką. Niestety stało się zupełnie inaczej: uznano, że młodzieniec
nadaje się do posługi kapłańskiej, i niebawem oficjalnie dopełniły się jego
śluby kościelne. Zachariasz nie mogąc pogodzić się z przeznaczeniem, zesłanym
nań przez Boga… popełnił samobójstwo, wieszając się.
Dusza jego miała długo tułać po ziemi,
czyniąc ze swej niedawnej ukochanej towarzyszkę pokuty: Bóg mnie posłał, bym pokutował na ziemi, bym przy tobie i z tobą
grzechy młodości naszej, szalone przywiązanie, co mnie do zbrodni przywiodło,
długim czyśćcowym wypłacił cierpieniem. Tyś była przyczyną winy mojej, będziesz
towarzyszką pokuty.
Od tamtej pory Bietka miała stać się
jasnowidzącą, której towarzyszyć miał duch tragicznie zmarłego ukochanego. Za
jego pomocą miała ona nawracać ludzi na właściwą wiarę, służyć radą. Słowem:
pomagać duszy ukochanemu dostąpić zbawienia.
Kraszewski
dopisał ich historii także następujące zakończenie: wieść o Bietce i duchu Zachariasza rozeszła się po Europie i do Włoch
dotarła w czasie pielgrzymki polskiej w 1600 roku. Tam pewien profesor
rozpoznał w zjawie poddanego sobie „genjusza” - inkluza, którego dawniej nosił
w pierścieniu. Skłoniło go to do przyjazdu do Polski i odwiedzenia Włodkowej [u
której pomieszkiwać miała wówczas Bietka – przyp. autorki], złapał ducha, umieścił w pierścieniu i do Włoch „uwiózł”. Duch ten
wielu na katolicyzm na-wrócił, a osierocona Bietka stała się „jasno-widzącą”.
Nie miała spokoju, ludzie bowiem zwracali się do niej z prośbami o radę w
różnych trudnych sytuacjach życiowych.
Nie jest jednak pewnym czy owo
zakończenie uznać można za „oryginalne”, czy też czysty wymysł autora. Warto
jednak nadmienić, że istnieją także alternatywne wersje owego podania, wg
których: kochankowie mieli wspólnie dokonać samobójstwa, gdy stało się pewnym,
że za życia nigdy nie będzie dane im być
razem. Ich zmumifikowane ciała miały spoczywać obok siebie w wieluńskim kościele
farnym, przed jego zniszczeniem w trakcie ostatniej wojny. Nie było pewności co
do tego, czy owe ciała w istocie należeć miały do tragicznych kochanków, jednak
ich istnienie zdaje się potwierdzać relacja Wandy Ponińskiej, którą przekazać
miała dziennikarzowi:
„Stała oparta
plecami o ścianę, mężczyzna jakby podtrzymywał ramię kobiety. U ich stóp stała
szeroka trumna, pewnie byli w niej oboje pochowani. „Wyglądali jak mumie. (...)
Dotknęłam palcem jednej z tych postaci (...). Postać miała konsystencję
twardego cygara, ale jej powierzchnia uginała się lekko pod dotknięciem palca”.
Bez względu na to,
czy opis owych szczątków odnosić się miał do pary legendarnych kochanków, dziś
możemy być pewni iż ich postaci, oraz związaną z nimi historię upamiętnia
znajdująca się przed wieluńskim ratuszem rzeźba: „Wieczna miłość”.
Cerkiew w Chróścinie.
Do
najbardziej znanych na Ziemi Wieluńskiej historii o duchach, bez wątpienia
zaliczyć należy przekazy dotyczące ducha chłopca, pojawiającego się w okolicach cerkwi w Chróścinie.
Miejsce to, jak i sama opowieść wiążą
się z dziejami rodziny Łopuchinów. Tatiana była córką rosyjskiego generała
Mikołaja Krasnokuckiego, który ofiarował jej w posagu Chróścin, jak i inne otrzymane
wcześniej przez siebie od cara ziemie w posagu. Mężem rosyjskiej szlachcianki
został książę Iwan Nikołajewicz Łopuchin,
para stanęła na ślubnym kobiercu w 1890 roku. Osiadłszy w Chróścinie, para
wybudowała znajdujące się tutaj zarówno
pałac, jak i cerkiew – której przeznaczeniem miało się stać w przyszłości
rodzinnym mauzoleum.
Para dobrze zdołała dobrze zapisać się w
lokalnej pamięci, lecz jej szczęście miało zostać naznaczone przez rodzinną
tragedię. Jeden z synów Iwana i Tatiany,
będący jeszcze w młodym wieku, utopił się na pobliskich bagnach, a następnie został
pochowany we wspomnianej świątyni.
Mijały kolejne lata, a o duchu niewiele
się wspominało… do czasu gdy spokój zmarłych został zaburzony. Jedne źródła
wspominają, iż duch syna Łopuchinów zaczął powracać na ziemię po tym, jak popadającą
w ruinę cerkiew zaczęły dewastować grupy rabusiów i chuliganów.
Inne wersje tłumaczą, że widmo chłopca zaczęło być widywane, gdy cerkiew zaczęła
być przygotowana do remontu. Dopiero gdy dokonano ekshumacji zwłok małżonków
Łopuchinów, okolice miał zacząć nawiedzać duch ich tragicznie zmarłego syna.
Wg relacji chłopiec miał pojawiać się
niespodziewanie w okolicach cerkwi, i wypytywać o swoich rodziców.
Skarby małe i wielkie…
"Legendarny" list w butelce, opisujący miejsce ukrycia lututowskich dzwonów.
Pora przejść teraz do opowieści
związanych z ukrytymi skarbami. Pierwsza z nich dotyczyć będzie historii
ukrycia lututowskich dzwonów z wieży
kościelnej. Podczas prac remontowych jakim ją poddano, natrafiono na niezwykłe
znalezisko. Był nim list w butelce, ukryty w jednej z belek konstrukcyjnych.
Okazało się, że pochodzi on sprzed 90
lat. Zawarte w nim informacje dotyczą zawieszenia dzwonów na wieży kościelnej w
1927 roku oraz budowniczych: cieśli Ludwika Olewickiego, murarza Stefana
Lesiewicza i ich pomocnika Jana Domagalskiego. Ciekawostką jest jednak dopisek
o wydarzeniach nieco starszych, które rozegrały się właśnie w 1918 roku.
Wówczas to parafianie odkryli wspomniane dzwony w stodole Stanisława Pawelca.
Choć był to koniec wojny, po wsiach krążyły słuchy, że Prusacy rekwirują
dzwony, by następnie przetopić je na lufy armatnie. Lututowski kościół był
wprawdzie jeszcze w budowie, ale obok niego stała prowizoryczna drewniana
dzwonnica, w której wisiały też większe dzwony i jeden mały zwany sygnaturką.
Lututowianie wiedzieli, że jeśli dzwony wpadną w niepowołane ręce, ostaną
prawdopodobnie bezpowrotnie stracone, a na to mieszkańcy nie mogli pozwolić.
W owym czasie w radzie parafialnej
działali Mateusz Pawelec i jego syn Stanisław. Zgodnie zadecydowano, iż dzwony
mają zostać ukryte właśnie w ich gospodarstwie, w miejscu gdzie przechowywano
słomę. Dla bezpieczeństwa wykopano dół, w którym ukryto dzwony, a następnie
zasłoniono je słomą. Fortel ten opłacił się później, gdy w poszukiwaniu dzwonów Niemcy
poczęli sprawdzać we wsi gospodarstwa, poprzez wbijanie bagnetów w snopki słomy
– aby upewnić się, czy nie znajdują się tam ukryte cenne przedmioty. Mówi się
też, że nad ukryciem dzwonów czuwała sama opatrzność gdyż: koleiny powstały
podczas przeciągania ich do kryjówki po
ziemi, zostały zatarte poprzez ulewny deszcz, który spadł tej samej nocy.
Wydarzenia owej nocy, gdy starano się
ukryć dzwony w rodzinnym gospodarstwie państwa Pawelców, doskonale wyryły się w
pamięci Aleksandra Pawelca (syna Stanisława), choć ten miał wówczas zaledwie
trzy lata. Mężczyzna zapamiętał też, że owej nocy został sam w izbie, a na
komodzie stała paca się gromnica, która miała otoczyć całą akcję boską opieką.
Choć ani żadne ślady, ani relacje
mieszkańców miejscowości nie wskazywały na gospodarstwo Pawelców, jako miejsce
ukrycia dzwonów, to ostatecznie losy potoczyły się tak, iż Stanisław został
aresztowany przez pruskich żołnierzy, i odesłany do obozu jenieckiego w Czersku. Historia ma na
szczęście swój szczęśliwy finał, gdyż po zakończeniu wojny, udało się
mężczyźnie powrócić z niewoli w rodzime strony, a i poświęcenie jego rodziny
zostało wynagrodzone, gdyż udało się ocalić tutejsze kościelne dzwony.
Tymczasem cofnijmy się w dalszą
przeszłość. Zanim Wieluń został uznany za stolicę omawianej części Regionu, zaszczyt
ten przysługiwał miejscowości zwanej Rudą
– gdzie wcześniej znajdowała się siedziba kasztelanii. Stąd we wcześniejszych
okresach historycznych mówiło się o Ziemi Rudzkiej, nie zaś Wieluńskiej, Z
czasem miejscowość zaczęła tracić na znaczeniu, a jej miejsce na mapie dziejów
przejął właśnie Wieluń.
Historia potrafi czasem płatać figle,
i jednym z nich było znalezisko, którego dokonano 22 grudnia 1948 roku:
podczas
kopania jednego z nich [kopców ziemniaczanych – przyp. autorki] pracownik Franciszek Wroczyński natknął się
na garnek tkwiący zaledwie 30 cm pod powierzchnią ziemi. Początkowo znalezisko
nie wzbudziło większego zainteresowania. Naczynie nie było niczym przykryte ani
owinięte, toteż do środka dostało się sporo ziemi i nie bardzo było wiadomo,
czy jest w nim coś więcej prócz brei. Dopiero gdy mężczyzna zaczął ją wydobywać
szpadlem (stłukł częściowo naczynie), na wszystkie strony rozsypały się kawałeczek
srebra. Wokół Wroczyńskiego zdążył się już zebrać tłumek. Jedne z pracowników, Michał
Caban, zwietrzywszy niezły interes, odsuną pozostałych, rozsypując im nieco dalej
garść złota. Sam zaś zabrał skarb natychmiast do domu i postanowił go ukryć.
Mężczyzna zabrał skarb do domu i
przez pewien czas ukrywał pod swoi łóżkiem nic o nim nikomu nie mówiąc. Ze względu na taki obrót sprawy wkrótce do
urzędu bezpieczeństwa w Wieluniu dotarły informacje, że jeden z mieszkańców
Rudy ukrywa w domu broń.I
pod tym właśnie pretekstem wtargnięto do domu zdezorientowanego Cabana. Bez
względu na to czy podany powód poszukiwań był prawdziwy, czy też nie – to
dzięki owym przeszukiwaniom lokum należącego do owego mężczyzny natrafiono na
ukrywany przez niego skarb, który ostatecznie do
gabinetu numizmatycznego przy Miejskim Muzeum Prehistorycznym w Łodzi (obecnie
Muzeum Archeologiczne i Etnograficzne).
Tam też oglądać go można do dzisiaj, datowany na XI wiek skarb, składa się
on z: monet, ozdób i pociętych placków srebra. Został on ukryty w dość
burzliwym dla Regionu okresie, i choć nigdy nie dowiemy się kim była osoba,
która tego dokonała, to przyznać trzeba, iż jest to jedno z najważniejszych
odkryć archeologicznych, dla tej części kraju. Pomyśleć tylko, że na swe
odkrycie musiał on czekać do XX wieku…
Madonna wieluńska (dzieło zaginione).
Kolejnym skarbem, o którym należy w
tym miejscu wspomnieć (a którego dalsze losy nie są nam niestety znane), był
srebrny relikwiarz Madonna Wieluńska,
datowany na rok 1510. Figura wraz z postumentem liczyła sobie 42 cm, i wykonana
była z kilku sztuk srebrnej blachy, dodatkowo zdobiona kamieniami szlachetnymi.
Nie dziwi zatem fakt, iż swego czasu był to egzemplarz bardzo dobrze znany
znawcom tematu. I fakt ten niestety przypieczętował dalsze losy posągu.
Gdy naczelnik
Kraju Warty Arthur Greiser chciał ją podarować Hitlerowi do jego prywatnej
kolekcji, cenny przedmiot
starano się ukryć. Inicjatorem tych działań był ksiądz Wincenty Przygodzicki –
niestety stał się on także tym, który przyczynił się do wydania owego skarbu w
ręce wroga. Długo szantażowany przez najeźdźcę, w końcu ugiął się gdy
postraszono go wywózką do obozu koncentracyjnego - tym samym ostatecznie
zdradzając miejsce ukrycia srebrnej figury.
I tak oto Madonna Wieluńska tak dostała się w ręce wroga, by następnie zostać
wywiezioną z kraju w styczniu 1945 roku. Jej dalsze losy pozostają nieznane,
zaś w Muzeum Ziemi Wieluńskiej można oglądać jedynie jej wierną kopię.
Skradzione aniołki z Wieruszowa.
Przykładem kradzieży bezcennych dzieł
sztuki sakralnej niechaj będzie dotyczący kradzieży dwóch barokowych
świeczników z klasztoru oo. Paulinów w Wieruszowie.
Bogactwa, z których klasztor ów był znany zostały
ufundowane w XV wieku przez Bernarda Wierusza. Miejsce to było także swego
czasu uznawane za filię klasztoru jasnogórskiego, i bywało wizytowane przez
samego Augustyna Kordeckiego – słynnego obrońcę Jasnej Góry w czasach Potopu
Szwedzkiego.
W/w klasztor zyskał także sławę za sprawą znajdowania się w jego zbiorach cudownego
obrazu Pana Jezusa Pięciorańskiego… Oraz zuchwałej kradzieży z 2013 r. której
dopuścił się były przeor klasztoru Marcin Jagiełło.
W owym czasie duchownego przeniesiono do
parafii w Raszkowie (pow. ostrowski),
i być może sprawa kradzieży uszłaby mu na sucho, gdyby nie fakt poddania go
rutynowej kontroli drogowej przez policjantów. W jej trakcie natrafiono w
bagażniku samochodu należącego do mężczyzny na dwa barokowe świeczniki, w postaci
aniołków. Trafiły one w ręce księdza kilka lat wstecz, podczas rozbiórki
jednego z budynków gospodarczych, znajdujących się w okolicach klasztoru. Kradzieży
nigdy nie zgłoszono, bo nikt nie zdawał sobie sprawy z faktu istnienia owego znaleziska.
Marcin Jagiełło dokonawszy odkrycia zabytkowych świeczników, przechowywał je u
siebie jednocześnie nikogo nie informując o ich istnieniu.
Niedługo przed złapaniem księdza przez
policję, ten usiłował sprzedać zabytkowe świeczniki na internetowej aukcji,
wyceniając je na 13 tys. zł. i informując, iż pochodzą one z rodzinnej
kolekcji. Co było oczywistym kłamstwem.
Gdy sprawa wyszła na jaw, biskup kurii
kaliskiej odwołał przestępcę z parafii w Raszkowie, a także zawiesił w pełnienia
obowiązków kapłańskich, sąd uznał Marcina
Jagiełłę za winnego, ale potraktował go dość łagodnie, skazując duchownego raptem na rok i dwa miesiące wiezienia w zawieszeniu
na trzy oraz kare grzywny w wysokości 1500 zł. Sędzia zdecydował też o podaniu swojej decyzji do publicznej
wiadomości w dość nietypowy sposób. Otóż treść wyroku wraz z nazwiskiem
skazanego księdza została zamieszczona na tablicy ogłoszeń Urzędu Gminy w
Raszkowie i wisiała tam 30 dni.
Na
tym kończymy nasze dzisiejsze spotkanie z tajemniczymi historiami z naszego
Regionu. Mamy nadzieję, że dzięki nim udało nam się przybliżyć Wam, drodzy
czytelnicy zakątek naszego Regonu, jakim jest Ziemia Wieluńska. Kolejny odcinek
naszego „Archiwum X” już we wrześniu. Gdzie tym razem powiodą nas wielkopolsko
wschodnie sekrety?
Przypisy
Bibliografia.
7.
Strzelczyk
Jerzy: Mity, podania i wierzenia dawnych Słowian, Poznań, Rebis, 2007.
8.
Szulc Kazimierz,
Autentyczność kamieni mikorzyńskich z badania na miejscu przez Kazimierza
Szulca z polecenia danego mu przez Towarzystwo Przyjaciół Nauk Poznańskiego,
Poznań, Towarzystwo Przyjaciół Nauk Poznańskie, 1876.
https://www.facebook.com/ziemiawielun/?__tn__=kCH-R&eid=ARAq6Ctd9OuEwC7P-OXJUrFkLMXgGfXlFkoov_VLwR4fy92FHrIADOgMbEsaRZ2gUy0soSUFapRWt4p2&hc_ref=ARRRKJgTlOxqtUeURCFRP3NMbusGn4DHbBHUZ7BZhFRRooYwpO2dQubrHv4B4iQitCk&fref=nf&__xts__[0]=68.ARAveRWq1Ltgi5qcEu_gkwtYjxorvHFapF-lhBkwVxWctNw91Dm-g3HstRla6lgy9RnRECN7ELiIOwTY3YET2psOAEw2A2lSBFMrot-IlyI0tCNs4GFw0CPQ4OHo1ROZFD-x8C6PZXzSCKIr0hq4Sug3udxWdmrEATYj0UwHixF2gTkLP959Zg3ufyqD3pkr6PF6FOB6gS_U2xSXHDZ8tqTDfGUFMobvO60h6iTINnYJIJqns8owoiLnozduXVNK0JVtmJIfekg73wxNOPfU4kuOw6y7zh9ZhxFvmzbBTdB1eWEpThUiBvWjWCAVm4m1lrrhHWYXPi5VjEtGszr9R84
Spis
i źródła ilustracji:
1.
Kamienie
mikorzyńskie:
2.
Pałac
Męcińskich w Działoszynie na starej fotografii:
3.
Wieluń:
budynek przy ul. Ewangelickiej, w którym znajdował się schron:
7.
Cerkiew
w Chróścinie:
8.
"Legendarny" list w butelce,
opisujący miejsce ukrycia lututowskich dzwonów: